środa, 14 października 2020

Grzybobranie

 Mike R. Carey - "The Girl With All the Gifts" (pl. wersja "Pandora")

Przyszła jesień, a wraz z nią w końcu udało mi się znaleźć ciekawą i nietuzinkową książkę, o której nie mogę przestać myśleć, mimo, że skończyłam ją czytać już jakiś czas temu. I na szczęście nie musiałam jej szukać w lesie, choć ma w sobie sporo grzybów. I zombie. 

Siedziała sobie po prostu na moim czytniku, który swoją drogą też powoli zaczyna zamieniać się w niezłą dżunglę. Jednym z plusów czytników jest to, że można w nim posegregować książki chronologicznie. Dzięki temu ostatnio staram się czytać te najstarsze, co by im nie było smutno, że tak długo na mnie czekają (szkoda, że nie da się tego tak łatwo zastosować do papierowych wersji). Pomyślałam, że w ramach ucieczki od przewijającego się wszędzie tematu pandemii (tudzież idiotyzmów, które niektórzy odprawiają) poczytam sobie o... wymyślonej pandemii. W końcu, jak to mówią, klin najlepiej wybić klinem? 

Od razu mówię, że nie jest to książka dla ludzi o słabych żołądkach. Jest w niej dużo mózgów, krwi, odgryzania różnych części ciała i strzelania do trupów. Wiele produktów kultury pop z tematyki zombie na tym się niestety kończy (najwyraźniej wymyślenie składnej fabuły do tak beznadziejnej sytuacji, jaką jest ucieczka przed nieumarlakami, przekracza możliwości nawet wielkiego Jima Jarmusha - wybaczcie, ale ani Adam D. ani Bill M. nie byli w stanie uratować jego ostatniego filmu).

W tym wypadku na szczęście jest inaczej. Z początku poznajemy świat z punktu widzenia młodej i inteligentnej Melanie, która czerpie swoją wiedzę głównie ze starych książek. Powoli zarówno jej jak i nasz punkt widzenia rozszerza się, aż w końcu zderza z przerażającą rzeczywistością. Zgodnie z brytyjskim stylem fabularnym, herosi zamiast triumfować upadają, a ideały rozbijają się pod naporem realizmu. Chyba jednego, czego mi brakowało do perfekcji, to angielski humor.

Warto też zwrócić uwagę skąd polska nazwa książki. Melanie bardzo lubiła mit o Pandorze, a angielski tytuł to nic innego jak dosłowne tłumaczenie tego imienia. Fabuła także w wielu miejscach pośrednio lub bezpośrednio do tej historii nawiązuje. Tak więc polski tytuł książki, w przeciwieństwie do ekranizacji ("Wszechstronna dziewczyna", serio?) jest wyjątkowo dobrze dopasowana, oczywiście zakładając, że ludzie skojarzą go z mitem, a nie sklepem jubilerskim :P Filmu nie widziałam, ale mam nadzieję to niedługo nadrobić, bo cóż lepszego na Halloween niż zombiaki? 

Zapytacie być może, co mają z tym wszystkim wspólnego grzyby? W wypadku tej pandemii ludzie zostali zaatakowani przez rodzaj grzyba właśnie, o nazwie ophiocordyceps. Istnieje on na prawdę i atakuje mrówki. Na szczęście szansa, że coś takiego przeskoczy na nasz gatunek jest tym mniejsza, im mniej mamy wspólnego DNA z nosicielem... co nie zmienia faktu, że im bardziej będziemy ingerować w środowisko naturalne, tym bardziej możliwe, że złapiemy coś od dzikich zwierząt. Dlatego tak ważne jest byśmy dbali o naszą planetę i inne gatunki ją zamieszkujące. W końcu Ziemia da sobie radę bez nas, a my bez niej już raczej nie. 


"This is wild country, for a lot of reasons. In the first days and weeks of the Breakdown, the UK government, like a whole lot of others, thought they could contain the infection by locking down the civilian population. Not surprisingly, this didn't stop people running like rats when they saw what was happening. "



niedziela, 28 kwietnia 2019

Wykluczenie

Jeff VanderMeer - Trylogia Southern Reach: "Unicestwienie", "Ujarzmienie", "Ukojenie"

Chyba powoli zaczynam w sobie wyrabiać roczny cykl pór książkowych. W zeszłym roku jakoś w okolicach późno-zimowych wczesno - wiosennych, zaczytywałam się w Fundacji, trzy lata temu przerobiłam całkiem grubaśne "Wszyscy na Zanzibarze". No, ale co będę wymieniać, jak coś, można mnie znaleźć i na Goodreads i Lubimy czytać. Albo nie można? Szukajcie, a może znajdziecie :P
Anyway, zimą zawsze kuszą mnie dwie rzeczy: literatura rosyjska i science-fiction, tudzież jego odłamy. Pierwsza, bo Rosja kojarzy mi się z mrozem, drugie, zapewne, bo mój mózg domaga się dopalaczy gdy za oknem szaro.
VanderMeer kusił mnie od jakiegoś czasu, jako, rzekomo, najlepszy autor literatury Steampunkowej. Lecz zanim dobrałam się do osadzonej w tym klimacie trylogii - Ambergris, pewna platforma filmowo-serialowa postanowiła zekranizować pierwszy tom Southern Reach.  Wiadomo, że przecież nie będę oglądać filmu przed przeczytaniem książki, pochłonęłam na szybko "Unicestwienie" w tempie mnie samą zaskakującym. Moim pierwszym skojarzeniem były "Dziewczyna z pociągu"(tak, miałam to nieszczęście) i inne "Zmierzchy" (Meyer - bo są inne zmierzchy, ciekawsze, na świecie, toteż podkreślam autora by sprecyzować o który Zmierzch mi chodzi). Powodem było coś, co nazywam "bestsellerowym stylem" - czyta się szybko, a w międzyczasie zastanawia po co, skoro to taki chłam. Potem jednak, powoli, po tym jak zaczęłam się czuć jakby mnie ktoś zdzielił obuchem w łeb, tajemnica... zaczęła się jeszcze bardziej pogłębiać. Trochę mnie to wybiło ze schematu. Szare komórki ruszyły w tan. Kombinowały, kombinowały... i do tej pory mają jakieś podrygi gdy zaczynam o tym myśleć, bo tajemnica zaczęła we mnie żyć własnym życiem. Gdy w bestsellerze dostałabym rozwiązanie podane na tacy, tu raczej utknęłam w pomieszczeniu z czymś rozpaćkanym na ścianie, czymś innym szepczącym do siebie w ciemnym kącie, dziurą w podłodze z której wydobywa się dziwna poświata i nieprzyjemnymi dźwiękami dobiegającymi zza okna, do którego nie mogę podejść bo to przecież sen. Pokuszę się nawet o teorię, że sam VanderMeer do końca wie, o co mu chodziło :P
Dwa ostatnie tomy przeczytałam po prawie rocznej przerwie (czyli w marcu), co okazało się błędem taktycznym, gdyż pół "Ujarzmienia" przemęczyłam zanim zorientowałam się, że pojawia się w nim motyw z pierwszej części, który kawałkuje fabułę na klatki z porozrywanej i częściowo zgubionej taśmy filmowej. Potem poszło już gładko, albo raczej okrągło, gdyż "Ukojenie", niczym mityczny Uroburos, zatoczyło koło i zjadło własny ogon.
Gdybym miała się do czegoś przyczepić, to do stylu autora. Zwłaszcza, gdy wprowadza do fabuły nowe postacie, robi to z delikatnością karabinu maszynowego, co, przynajmniej u mnie, sprawiło, że ciężej było je polubić. Cóż, może taki był zamiar?
Seria ma wydźwięk silnie ekologiczny, więc nie polecam jej nikomu kto nie wierzy w globalne ocieplenie i w to, że nie powinniśmy bez ograniczeń wykorzystywać ziemskich zasobów. A jeśli nie macie cierpliwości by brnąć przez trylogię, to ekranizacja jest naprawdę dobrze zrobiona i sama w sobie warta obejrzenia.
I kiedy myślałam, że autor już mnie niczym nie zaskoczy, znalazłam podziękowanie dla Tove Jansson i jej serii o Muminkach :)

Zdjęcie - Latarnia morska na wyspie św. Jerzego na Florydzie, która była inspiracją do napisania trylogii, stan z początku XX wieku.


wtorek, 22 maja 2018

Ból fantomowy.

 Olga Tokarczuk - "Bieguni"

Piszę tego posta drugi raz, bo pierwszy właśnie przypadkiem skasowałam, brawo ja.
Książka, choć napisana ponad dekadę temu, zrobiła się ostatnio bardzo na czasie, gdyż została przetłumaczona na angielski i nominowana do Bookera. A tymczasem ja bym jej nie ruszyła gdyby nie... Scyci.
Zaczęło się od niewinnej wyprawy do Londynu, bo jak zwykle na ostatnią chwilę obudziłam się, że w moim najulubieńszym British Museum właśnie kończy się wystawa o koczowniczych ludach Azji środkowej. Swoją drogą bardzo ciekawa, choć widać było, że z samej zawartości grobowców niewiele da się wydedukować (pisma nie znali). Przedzierając się z powrotem w stronę dworca przez miejską dżunglę postanowiliśmy wstąpić do biblioteki, która zawsze jest przyjemnym i spokojnym schronieniem w oczekiwaniu na pociąg. Tam, jak to ja, zaczęłam zachłannie przeglądać ulotki, aż ujrzałam znajomą twarz kobiety z dredami...
Otóż pani Tokarczuk miała wpaść z wizytą. Miałam 2 miesiące, żeby zdobyć i przeczytać "Biegunów". Co to dla mnie. Oczywiście, że nie zdążyłam ;)
Kiedy zabrałam się za książkę (jakoś na tydzień przed spotkaniem), nie miałam zielonego pojęcia, o czym jest. Mój mózg musiał się dostroić do trybu notatkowego, w jakim jest prowadzona fabuła. Nie jestem jego fanką, bo zazwyczaj czytam tuż przed snem, a tu jedna notatka potrafiła mieć pół strony, a kolejna trzydzieści, i zdecyduj się kurcze, czy idziesz już spać (za wcześnie), czy czytasz i ryzykujesz poranne niewyspanie. Tak, wiem, starzeję się. Z pewnością taki styl nadaje się natomiast na podróż, zresztą same notatki były pisane przez autorkę podczas licznych wojaży, i przyzwyczaiła się do nich do tego stopnia, że nawet pół roku po wydaniu książki wciąż ją "pisała".
Co dziwne, ja miałam podobny stan - już po jej skończeniu chciałam ją dalej czytać. Mój umysł sam wyszukiwał kolejne motywy, które mogłyby się w niej znaleźć. Dotarło do mnie, że nawet Scyci wpasowują się w nią idealnie, jako jeden z ludów nie mających swojego stałego miejsca zamieszkania, niczym tytułowi Bieguni. Przypadek?
Książkę serdecznie polecam ludziom, którzy nie mogą usiedzieć na miejscu ;)

"Istnieją kraje, w których ludzie mówią po angielsku. Ale nie mówią tak jak my, którzy mamy własny język ukryty w bagażach podręcznych, w kosmetyczkach, angielskiego zaś używamy tylko w podróży, w obcych krajach i do obcych ludzi. Trudno to sobie wyobrazić, ale angielski jest ich językiem prawdziwym! Często jedynym. Nie mają do czego wracać ani zwrócić się w chwilach zwątpienia.
Jakże się muszą czuć zagubieni w świecie, gdzie każda instrukcja, każde słowo najgłupszej piosenki, menu w restauracjach, najbłahsza korespondencja handlowa, przyciski w windzie są w ich prywatnym języku. Mówiąc, mogą być w każdej chwili zrozumiani przez każdego, a ich zapiski trzeba chyba specjalnie szyfrować. Gdziekolwiek się znajdą, wszyscy mają do nich nieograniczony dostęp, wszyscy i wszystko.
Są już projekty, słyszałam, żeby wziąć ich pod ochronę, a może nawet przyznać im jakiś jeden mały język, z tych wymarłych, których nikt już nie potrzebuje, żeby mogli mieć coś dla siebie, własnego."

P.S. Znam kilka takich osób, faktycznie wydają się lekko zagubione ;P

sobota, 14 kwietnia 2018

Short stories. Jesienne świerszcze

Akutagawa Ryũnosuke - "Życie szaleńca i inne opowiadania"

Żeby utrudnić sobie życie i zredukować ilość i tak już nieistniejącego wolnego czasu wpadłam na genialny pomysł i zapisałam się do grupy propagującej literaturę japońską. Z racji, że jest prowadzona przez osobę bardzo ogarniętą w temacie, szybko okazało się, że Murakamiego czytać nie będziemy (jego zresztą specjalnie reklamować w Polsce nie trzeba). Ba, ku mojej uciesze, wraz z propozycjami lektur posypały się artykuły o autorach, ich motywacji i w ogóle całej otoczce towarzyszącej ich pisaniu. Niestety szybko też okazało się, że bardzo niewiele książek w ogóle do nas dociera, a te które przebijają się jakoś przez barierę językową, mają często wiele błędów, tak dziwnych i zaskakujących jak choćby przecinki w nieodpowiednich miejscach. Może już popadam w paranoję, ale naprawdę wolałabym skupić się na treści a nie zastanawiać czy ktoś to faktycznie sprawdził przed puszczeniem do druku.
Opowiadania jakościowo wydały mi się bardzo nierówne. Jest "Rashomon" oraz "W gąszczu", które mogą zainteresować fanów Kurosawy, gdyż całkiem zgrabnie zostały połączone w jego filmie w jedną historię. Utopia "W krainie wodników" najbardziej zapada w pamięć ze względu na... długość. Z pewnością miała na celu wyśmianie japońskiego społeczeństwa, ale bez znajomości kontekstu staje się conajwyżej pokręconą opowieścią o dziwnych wodnych stworach. Tytułowe "Życie szaleńca" nastomiast jest jedynie zbiorem luźno powiązanych refleksji.
Najbardziej podobała mi się"Pasja twórcza", opisująca dzień z życia pisarza. Od rana przeżywa on drobny kryzys twórczy, i dopiero rozmowa z kilkuletnim wnukiem nastraja go pozytywnie, dzięki czemu spędza cały wieczór na pisaniu. Prosta historia, a jednak napisana tak zgrabnie, że wprowadziła mnie w przyjemny nastrój i wywołała uśmiech.

piątek, 2 marca 2018

Galaktyczna utopia.


Isaak Asimov - Trylogia "Fundacja"


Mam ostatnio problem z reedycjami. Otóż niektóre wydawnictwa zdają się oszczędzać nawet na tak podstawowych rzeczach jak korekta (o redakcji wielu nowych książek nawet nie wspominam, bo mogłabym o tym napisać osobnego posta), czy tłumaczenie. Dopadł mnie kryzys, więc postanowiłam sięgnąć po coś starego (choć nie twierdzę, że stare wydania są bez skazy). W wypadku "Fundacji" zaważyła też cena, która jak na 200-300 stronicowe tomy jest nieco zawyżona (i czy naprawdę przy takiej objętości potrzebna jest twarda okładka?). Z całym szacunkiem dla Rebisu, który prześlicznie wydał moją ukochaną Diunę... a potem poszedł za ciosem i przemielił na polski także resztę książek z tego uniwersum, choć autor już inny, a jakościowo nie umywają się przed główną sagą. Tymczasem na allegro roi się od staroci, więc w try miga zdobyłam za cenę 2 nowych książek pierwsze wydanie wszystkich 7 tomów "Fundacji". Z surrealistycznymi okładkami z lat 80-tych, na których niebieska głowa Asimova unosi się wśród tak przypadkowych przedmiotów jak roślinka, tęcza, Ziemia czy satelita.

No właśnie, 7 tomów, a w temacie "trylogia". O co tu chodzi? Nie, nie jest to żart w stylu Douglasa Adamsa. "Fundacja" z założenia miała być... właściwie, to nie było żadnego założenia. Po prostu Asimov napisał trzy tomy, po czym stwierdził, że ma dosyć pisania s-f i zajął się czymś innym na następne 25 lat. A konkretniej, zrobił profesurę z biochemii, napisał mnóstwo prac naukowych, i można by powiedzieć że stał się poważnym i poważanym obywatelem USA, gdyby nie fakt, że wydał też parę tomów z... dowcipami. Był też dobrym przyjacielem niejakiego Gene'a Roddenberry, znanego jako twórca Star Trek'a. Nie zdziwiłabym się, gdyby Asimov pisał żarty do serialu, bo jakościowo nie różnią się mocno od książkowych sucharków. Dopiero na starość wrócił do swojej populistycznej twórczości, i dopisał kolejne 4 tomy. Ale to bajka na kiedy indziej.

Wiem to wszystko oczywiście z wszechwiedzącej Wikipedii, którą wspominam tu ponieważ podobną ideę dzielił pierwszy bohater "Fundacji", który postanawia założyć kolonię... encyklopedystów. Tudzież zostaje wygnany wraz z współpracownikami...? Cóż, tu nie tylko moja pamięć zawodzi, ale też historia, która w każdym tomie (zawierającym zazwyczaj dwie części, każdą oddaloną o 50-100 lat, tak że trylogia kończy się 400 lat po zdarzeniach z pierwszego) jest przedstawiona troszkę inaczej. Seldon, bo takie jego nazwisko, jest wybitnym naukowcem, który pod pretekstem utworzenia najdokładniejszej encyklopedii we wszechświecie gromadzi całą dostępną ludzkości wiedzę w jednym miejscu, przekonany, że potomkowie jego kolonii wykorzystają ją by stworzyć nowe, trwalsze Imperium. Rozpisuje też plan na kolejne tysiąc lat, który rzekomo ma uratować ludzkość przed popadnięciem w barbarzyństwo.

Muszę przyznać, że po pierwszym tomie wzruszyłam ramionami i zajęłam się czymś innym... na jakieś 3 lata. Pomysł spoko, ale książka z lat 50, jak to często bywa z s-f, ma dużo anachronizmów. Niektóre całkiem urocze, jak samopisząca maszyna która pięknym, odręcznym pismem rejestruje wszystko, co się do niej mówi. Lub atomowe popielniczki ;D Zarówno skutki radioaktywności jak substancje rakotwórcze w papierosach były wtedy co najwyżej mitami, w które nikt nie chciał wierzyć, nic więc dziwnego, że pali prawie każdy bohater.

Dopiero ostatnio postanowiłam ruszyć sagę nieco do przodu. I tu nastąpiło pełne zaskoczenie, bo drugi tom przeczytałam w trzy dni, trzeci niewiele wolniej. Częściowo zapewne gdyż złapałam rytm, ale też postacie w drugim i trzecim tomie wydały się bardziej rozbudowane a akcja nieco ruszyła z kopyta (w stęp, bo kłusu ani tym bardziej galopu u Asimova nie ma co szukać).

Nie pierwszy raz odniosłam wrażenie, że Asimov nie czuje się pewnie w pisaniu książek popularnonaukowych. Postacie w jego książkach, mimo usilnych starań, są nieco miałkie i stereotypowe, najlepsza akcja zazwyczaj dzieje się gdzieś obok, a my zostajemy z grupką naukowców, którzy próbują nam wyjaśnić, co się właściwie stało. Gwiezdne Wojny to to nie są.

Wydaje mi się, że książki mogą spodobać się fanom pierwszego Star Treka. Dla pozostałych mam dobrą wiadomość: krążą pogłoski o stworzeniu serialu na podstawie Fundacji. Sądząc po tym, jaki mamy ostatnio boom na seriale, jest całkiem prawdopodobne, że się uda. Ciekawi mnie tylko jak dostosują fabułę do współczesnej wiedzy. Tymczasem odkładam kolejne tomy na przyszłe niewiadomo kiedy, bo wciągnęły mnie Martwe Dusze :P



czwartek, 25 stycznia 2018

Brytyjskie dziwactwo


Ian McEwan - "Solar"


Niewiele brakowało, a bym tej książki w ogóle nie przeczytała. Wypożyczyłam ją częściowo bo zainteresowała mnie recenzja jego najnowszej książki - "W skorupce orzecha", częściowo bo próbuję trochę lepiej poznać współczesną literaturę brytyjską, która, o dziwo, składa się z czegoś więcej niż Tolkien, Pratchett i Rowling, a częściowo bo potrzebowałam jakiejś "lekkiej" odskoczni od non-fiction, które ostatnio pochłaniam w coraz większych ilościach.

Tak więc poszłam do biblioteki z nazwiskiem na karteczce, poszperałam, i wygrzebałam "Solar", które między "Pokutą" i "Ukojeniem" wydało mi się w miarę najbardziej interesujące. Przełknęłam jakoś napis "International Bestseller" na okładce i zabrałam ustrojstwo do domu z cichą nadzieją, że będzie przynajmniej trochę śmieszne. Książka przeleżała miesiąc. Przedłużyłam. Przeleżała kolejny... i zapomniałam przedłużyć. W międzyczasie okazało się, że biblioteka jest zamknięta całe święta, i tylko rozsądek, który podpowiedział mi, by sprawdzić godziny otwarcia w internetach uchronił mnie od odbicia się od bibliotekowych drzwi. I wtedy przyszła mi do głowy myśl "A może by jednak chociaż dać książce szansę?" Skoro i tak utknęłam z nią na ponad tydzień? Tak więc zaczęłam czytać i ku memu wielkiemu zdziwieniu nie mogłam przestać.

Wyobraźcie sobie faceta, którego najbardziej nie lubicie, bo np. poderwał dziewczynę, która wam się podobała, albo wślizgnął się na stanowisko w pracy, o które walczyliście latami. Do tego zgarnia nagrody i granty za niewiadomoco, i wszyscy uważają go za geniusza. A przecież dostał tylko Nobla. I nie jest nawet przystojny. A teraz spróbujcie postawić się na jego miejscu. Wszystko wskazuje na to, że to właśnie zrobił autor. I to całkiem przekonująco.

Główny bohater nie budzi sympatii, i z początku człowiek zastanawia się, jak to dzieje, że w ogóle go ktoś lubi i poważa. Może to i lepiej, bo przynajmniej nie jest nam przykro, gdy zdarzają mu się co i rusz jakieś nieprzyjemne "wypadki". I wcale nie jest taki super, jak mogłoby się wydawać osobom postronnym. Jedyną jego przewagą jest to, że dzięki wrodzonej inteligencji i wyuczonemu sprytowi udaje mu się tuszować swoje niepowodzenia. Oczywiście do czasu ;)

Co najbardziej mnie zaskoczyło, to że Michael Beard jest realistyczny aż do bólu. Okazuje się zupełnie przeciętnym człowiekiem, ze swoimi słabościami, odkładaniem "wzięcia się za siebie" na nieskończone jutro, podjadaniem z lodówki w środku nocy i okłamywaniem nie tylko innych, ale i siebie, że wszystko jest w porządku. Nieprzyjemnie przypomina... nas. Może dlatego nie każdemu się ta książka spodoba. Mnie jednak skłoniła do tego, by samej ruszyć tyłek i pójść na spacer ;)

W tle przewija się kwestia energii odnawialnej, tematu jak najbardziej na czasie, choć z raczej pesymistycznym zakończeniem.

Nie jest to przyjemna książka. Ale z pewnością interesująca i... otrzeźwiająca. Tak, to chyba dobre słowo.

Gdy po świętach dotarłam w końcu do biblioteki, zapłaciłam drobną karę, a książka wylądowała z powrotem w torebce, bym mogła ją w spokoju skończyć. Dostałam swoją nauczkę. Myślę, że z panem McEwanem się jeszcze nie raz spotkamy :)







"Znał ten sklep aż za dobrze i zdawał się nieświadomie kierować w jego stronę. Planował jedynie się rozejrzeć, przetestować silną wolę, może kupić gazetę, ale nic poza tym. Gdyby chodziło o pornografię, klęska nie oznaczałaby wielkiej szkody. Ale zdjęcia dziewczyn, czy choćby części ich ciał nie poruszały go już tak jak kiedyś. Jego problem był bardziej banalny niż świerszczyki. Już był przy kasie, już wygrzebywał funty spomiędzy euro, trzymając pod pachą cztery gazety zamiast jednej, jak gdyby nadmiar w jednej dziedzinie mógł spowodować umiar w drugiej, już podawał je do zeskanowania, gdy wyłapał kątem oka na wystawce koło kasy błysk rzeczy, której pragnął, rzeczy, której nie chciał pragnąć, tuzin ich, ułożonych w rzędzie, i bez podejmowania jakiejkolwiek decyzji chwycił jedną - taką lekką! - i dorzucił do swoich zakupów, częściowo zasłaniając zdjęcie premiera stojącego w drzwiach kościoła i machającego ręką.

Była to torebka z tworzywa sztucznego zawierająca drobno pocięte ziemniaki usmażone w oleju i przyprószone solą, uprzemysłowionym proszkiem żywnościowym, konserwantami, wzmacniaczami smaku, hydrolizatami oraz spulchniaczami, regulatorami kwasowości i barwnikami. Chipsy o smaku soli z octem."*




*Tłumaczyłam własnoręcznie z angielskiego, więc cytat może się trochę różnić od polskiej wersji książkowej ;)






poniedziałek, 22 maja 2017

Trzy kropki


William S. Burroughs - "Nagi lunch"


Wdepnęłam w bagno. Nie, to chyba mało powiedziane. Chyba, że uznać, że jest to bagno pełne wszelkich najgorszych odpadków, jakie ludzkość po sobie zostawia każdego dnia. Także tych, które przyjmują kształty humanoidalne, acz przez wielu ludzi są uznawane za istoty niższe. Robaki.

Wdepnęłam, nie do końca świadoma na co się piszę. Acz nie sądzę, by dało się przygotować umysł na to, co zawiera ta książka. Tym bardziej, gdy wstęp autora umieszcza się... na końcu. Choć nawet koniec okazuje się tylko iluzją.

Wyobraźcie sobie umysł ćpuna. Takiego w stadium końcowym. Gdy już jest tylko skórą, kośćmi i głodem. Takiego, który nie cofnie się przed niczym, by zdobyć działkę. Żyje w innym świecie, który ma swoje płynne prawa i naruszalne zwyczaje. W Interzone. Strefie między rzeczywistością a śmiercią. Jak to w ogóle zrobić? Paru osobom może przyjdzie na myśl Breaking Bad. Innym "My, dzieci z dworca Zoo" albo inne książki o narkotykach, które drogą pantoflową podsuwaliśmy sobie w Gimnazjum, niczym nielegalne, ale obowiązkowe lektury. Blisko, ale nie. Dzieci z dworca były mocne, to fakt. Ale bardzo daleko im do tego, co opisał Burroughs. Choćby dlatego, że on w żaden sposób nie próbował się tłumaczyć. Świadomie, jako dorosła osoba, wpakował się w nałóg, od którego nigdy do końca się nie uwolnił. I nie powie wam, że było super. Nie. Wpuści was do swojego chorego umysłu, a gdy wy, zaciekawieni, wejdziecie bez zastanowienia, zatrzaśnie drzwi i ze złowieszczym śmiechem rzeknie "O nie, nie ma odwrotu, a teraz patrz...". I zdacie sobie sprawę, że jesteście w piekle.

Ta powieść nie ma fabuły. Nie ma w niej nawet ram czasowych. Właściwie, to nie jest nawet powieść. To raczej serie obrazów, w których na próżno szukać sensu. Dopiero we "wstępie" dowiadujemy się, że właśnie przebrnęliśmy (o ile komuś się to uda) przez "uporządkowane" notatki, które autor spisywał będąc pod wpływem tzw opiatów (narkotyków wytwarzanych z maku), ale też innych środków odurzających, których wymieniać nie będę, bo zdziwilibyście się, ile z nich możecie znaleźć we własnej apteczce czy... kuchni. Co zabawne, większości z tego nawet nie pamięta.

Cóż... jeśli macie stalowe nerwy i interesujecie się tematem, możecie spróbować. Przeczytać książkę, oczywiście ;) Ale nie sądzę, by ktokolwiek normalny pochłonął ją za jednym razem (ja męczyłam po 10-20 stron dziennie) i nie miał żadnych koszmarów. Tym o słabszej psychice, ale nadal zainteresowanych, proponuję poprzestać na filmie, który jest nieco bardziej strawny i z tego co pamiętam nawet momentami zabawny (i nieziemsko surrealistyczny). A tak na serio, nie polecam wcale :D Bo z bagien czasem ciężko się wydostać...


Cytatu nie będzie. Wierzcie mi, nie chcecie tego.