czwartek, 6 października 2016

A w kieszeniach morfina


Michał Bułhakow - "Notatki na mankietach"


Zima jeszcze nie przyszła, ale ja już o niej intensywnie myślę. Zaczęło się właściwie na wiosnę, od trochę niezdrowego wrzucania do wirtualnych koszyków wszelkich tomiszczy z Rosją lub Syberią w tytule. Jak dobrze, że większość tego księgozbioru zajmuje bajty a nie miejsce na półce, inaczej dawno załamałabym się pod ciężarem tego, co narzuciłam sobie do przeczytania. Skąd ten pomysł? Nagła zmiana klimatu? Politycznego? Geograficznego położenia? Sama nie wiem. Gdzieś w głowie kłębią mi się pomysły, które być może kiedyś ułożą się w logiczną całość, ale na razie wymagają ode mnie zdobycia odpowiedniej wiedzy. To trochę jak poszukiwanie różnych części klucza, który po złożeniu otwiera drzwi do tajemnicy istnienia.

Zanim jednak to się stanie, jeszcze wiele może się zmienić. Tymczasem robię nieśmiałe kroczki w stronę tego niezmierzonego, niezrozumiałego i wielokulturowego kraju, zaczynając od trochę znanego mi terenu, czyli autora mojej ulubionej rosyjskiej powieści. Bez większych ceregieli wybrałam najobszerniejszy (a właściwie jedyny, jaki był w bibliotece) wybór jego opowiadań.

Od razu mówię: nie czytajcie tej książki. W tym momencie niektórzy być może wyłączą stronę i zajmą się czymś innym. Natomiast kilku buntowników, mam nadzieję, spyta: Dlaczego? Otóż, moi drodzy wywrotowcy, są rzeczy, które najnormalniej w świecie powinny zostać w szufladzie, z różnych powodów. Ale! Nie mówię tu o wszystkim, co znajduje się w tej książce. Tak więc gdy stwierdziłam, żebyście nie czytali tej książki, miałam na myśli, nie czytajcie tego akurat wydania, o ile nie chcecie zobaczyć, jak młody pisarz ćwiczy swój warsztat, próbuje podporządkować go dopiero co wschodzącej ideologii (większość historyjek i szkiców dzieje się w pierwszej połowie lat 20-tych XX w. w Moskwie), aż w końcu buntuje się i znajduje swój styl. Większość z tego nie jest jednak, według mnie, warta świeczki, o ile nie planuje się śledzenia kariery Bułhakowa, a jedynie spędzenia przyjemnego wieczora czy dwóch przy ciekawej lekturze.

Mniej więcej do połowy książki przysypiałam nad opisami rozbudowującej się Moskwy, albo historiami o tym, czego to autor nie musi zrobić, czyich dup nie pocałować, jakich bzdur nie napisać, żeby mieć co do gęby włożyć. Przyznam, jest to na swój sposób ciekawe, ale jest pewien szkopuł - nikt mu nie kazał być pisarzem! Otóż Bułhakow skończył studia medyczne, ba! przez kilka lat praktykował. I tu właśnie docieramy do drugiej części książki, a konkretnie do zbioru historii pod tytułem "Zapiski młodego lekarza". Od razu czuć, że pisarz znalazł się w swoim żywiole. Zastanawiam się, czy ktokolwiek spoza kręgu "wtajemniczonych" byłby w stanie tak dokładnie opisać wszystkie przypadki, z którymi młody, świeżo po studiach wysłany na prowincję lekarz, miał do czynienia. Dodam, że był tam jedynym lekarzem, co obecnie, w czasach wieloletnich staży podyplomowych wydaje się być szaleństwem, ale i wtedy budziło w młodym adepcie przerażenie (nie ma się co dziwić).

"Zapiski..." pojawiają się tu i ówdzie w różnych zbiorach opowiadań Bułhakowa. Prawdopodobnie jedne z lepszych to "Niezwykłe przygody doktora", które są, niestety, białym krukiem. Oczywiście ci, którzy lubią się buntować, niech czytają z mankietów, bunt to rzecz ludzka ;D

Natomiast z niepotwierdzonych źródeł wiem, że już na mnie czeka, a niedługo wpadnie w moje łapki "Dziennik Mistrza i Małgorzaty", o tyle mam nadzieję lepszy, że nie pisany pod ówczesną propagandę. Tymczasem idzie zima. Ma być długa i mroczna, w sam raz na innego mojego rosyjskiego ulubieńca i jego trzy obszerne tomiszcza, których, wstyd się przyznać, do tej pory nie tknęłam. Tylko co najpierw? Bracia, Biesy czy Idiota? :P


"- Nic podobnego z tych rzeczy, o których pan opowiedział, nie ma miejsca przy ranach postrzałowych zadanych z bliska. Ile pan ma piątek?

- Piętnaście - odpowiedziałem.

Profesor postawił obok mojego nazwiska trójkę i wyszedłem ogłupiały i zhańbiony...

Wyszedłem, potem wkrótce pojechałem do Murjowa, i oto jestem tutaj sam. Diabli wiedzą,co się dzieje przy strzelaniu do ludzi z bliskiej odległości, ale kiedy leżał tu przede mną na stole operacyjnym ranny człowiek, kiedy różowa od krwi, kipiąca piana występowała mu na ustach - czy straciłem wówczas głowę? Skądże znowu, chociaż człowiek ten miał całą pierś rozwaloną wilczym śrutem i strzał został oddany jak najbardziej z bliska, i widać było płuco, i mięso zwisało z rany kłakami. Nie straciłem głowy: w półtora miesiąca później człowiek ten wyszedł zdrów i cały z mojego szpitala."