sobota, 30 czerwca 2012

The reason why I fall in love with Paris :)


Child, Julia - "Moje życie we Francji"

Jakieś dwa lata temu moja przyjaciółka obejrzała film "Julie i Julia". Zachwycona kreacją Meryl Streep nie tylko namówiła mnie do obejrzenia filmu, ale także do wynalezienia, kupienia i dostarczenia jej autobiografii Julii Child. Książkę przeczytała w jeden dzień, zakochała się z miejsca, a potem przeczytała znowu... i znowu... i znowu. Gdy spotkałyśmy się ostatni raz przed końcem wakacji, marudziła, że właściwie latem nie przeczytała nic innego poza "Julią". Zmusiłam ją więc do oddania mi książki, świadoma, że jest to jedyny sposób, by uratować przyjaciółkę przed kompletnym uzależnieniem. Przed rozstaniem musiałam jeszcze złożyć obietnicę, że oddam książkę jak najszybciej (co było mało prawdopodobne, bo następne spotkanie miało odbyć się dopiero w okolicach Bożego Narodzenia), oraz że będę na bieżąco zdawać relację z lektury, a także... czytać jej fragmenty przez telefon, jeśli tylko zadzwoni i o to poprosi.

Mimo, iż film mi się bardzo podobał, podeszłam do książki sceptycznie. Głównie dlatego, że odstraszyła mnie moda na książki o gotowaniu oraz na autobiografie (które niedługo będzie "pisał" każdy pierwszy lepszy Rysio z Klanu czy inna Rutowicz). Z początku książka szła mi trochę powoli... ale sceptycyzm szybko zamienił się w zachwyt. Może nie taki jak u przyjaciółki, ale jednak. Musiałam jej przyznać rację, że w "Julii" jest coś, co sprawia, że życie po lekturze choć na pewien czas wydaje się cudowniejsze. Może książka nie podziałała na mnie tak narkotycznie, ale jednak jest wyjątkowa, jak sama główna bohaterka. Najdziwniejsze jest to, że nie potrafię powiedzieć, co jest takiego w książce co wywołuje pozytywne wibracje. Być może humor Julii, a może jej pozytywne podejście do życia?

Na pewno jestem wdzięczna Julii za to, że zmieniła moje zdanie na temat gotowania. Nawet spisałam sobie parę zasad dobrej kucharki:

1. Nie przepraszamy, jeśli jedzenie nie wyszło, tylko zapamiętujemy, co następnym razem trzeba zmienić.

2. Gotowanie sprzyja kontaktom międzyludzkim.

3. Gotowanie przede wszystkim ma sprawiać przyjemność.

Książka... zdecydowanie niezapomniania, a także grozi uzależnieniem ;)

Na koniec dwa cytaty o kocie ;P:

"Mała, szara kotka imieniem Minimouche, córka Minimere, po naszym przyjeździe za każdym razem zaprzyjaźniała się z nami od nowa. Była zdecydowanie typem dachowca, który korzystał z istot ludzkich wyłącznie w zakresie usług gastronomicznych i hotelarskich, mimo to cieszyłam się, że mam jakiekolwiek kocie towarzystwo. Jak mawiała w Paryżu Therese Asche: "Dom bez kota to jak życie bez słońca!" Co rano Minimouche wpadała do domu jak strzała, gdy tylko otwierała się okiennica, i głośnym miauczeniem domagała się śniadania. Pochłaniała jedzenie, miauczała, żeby ją wypuścić, i wybiegała, żeby cały dzień polować na jaszczurki. Wieczorem siadała Paulowi na kolanach, gdy słuchaliśmy radia, a ja robiłam kolacje. Któregoś popołudnia Minimouche przywlokła żywą mysz i tarmosiła ją po całej kuchni. Mysz oczywiście uciekła, a my mieliśmy dramat na miarę polowania na jelenie."

"Któregoś dnia ćwiczyłyśmy z siostrą mówienie po francusku przez telefon, tak aby nikt się nie domyślił, że to my. Dort ścisnęła sobie nos palcami, i bardzo wysokim, piskliwym głosem zaświergoliła:""Oui, oui, J'ECOUTE!""(Tak, słucham!), jak miały to w zwyczaju paryżanki. Minette, która spała na odwróconej doniczce, nagle zerwała się, wskoczyła Dort na kolana i ugryzła ją lekko w dłoń. Zachwyciło nas to, więc i ja spróbowałam - ""Oui, oui, J'ECOUTE!"" - a Mini zareagowała identycznie jak poprzednio, dreszczykiem rozkoszy. To wywołało jeszcze więcej śmiechu, pisków ""J'ECOUTE!"" i miłosnych ukąszeń. Nasze wysokie tony poruszały chyba jakąś tajemną strunę kociej wrażliwości miłosnej."

czwartek, 21 czerwca 2012

"Bo gdy siedzi człek samemu z czarnymi myślami..."


Sábato, Ernesto - "Tunel"


Od jakiegoś czasu kusi mnie w księgarniach książka o mhrocznym tytule "Abaddon - Anioł Zagłady". Sięgnęłam więc na próbę po "Tunel", który wyniuchałam w bibliotece.

Już przy pierwszych zdaniach poczułam iberoamerykańską "magię" więc... szybko schowałam książkę z powrotem do torby, bo akurat jechałam tramwajem do pracy. A niedobrze byłoby przegapić przystanek.

O co chodzi z tą "magią"? To pewien sposób pisania, który sprawia, że nie możemy się oderwać od książki, choćbyśmy bardzo chcieli. I nie chodzi o fabułę (bo "Kod Leonarda da Vinci" na przykład czyta się bardzo szybko, ale magii zero) ale to jak tekst oddziaływuje na wyobraźnię. Gdy choć na chwilę przestaniemy, mamy ochotę od razu wrócić, ba, po przeczytaniu chcemy przeczytać jeszcze raz. To jak... przebudzenie się z dziwnego snu, takiego, który potem cały dzień nie daje spokoju.

Zagłębiamy się w myśli z natury unikającego ludzi malarza. Pewnego dnia poznaje miłość swojego życia... i tak zaczyna się tragedia. Od początku wiemy, jak książka się skończy, ale brniemy, razem z bohaterem, w obsesję, ogarniającą go powoli paranoję. Niektóre zachowania ukochanej są niezrozumiałe (no cóż, narratorem jest bohater, więc, że się tak wyrażę, mamy ograniczone pole widzenia), a czasem ciężko uwierzyć, że miłość może doprowadzić do stanu porównywalnego do głodu narkotykowego. Ale jednak... no właśnie. Całe te niedopowiedzenia, chęć zobaczenia całej sytuacji z punktu widzenia osoby trzeciej, wywołują właśnie "magię", pragnienie przeczytania po raz kolejny, bo może coś przegapiłam, może czegoś nie doczytałam. Z początku wydaje się, że książka ma na celu odpowiedzenie na pytanie "Dlaczego zabił? Czy słusznie?" Ale odpowiedzi nie ma. Właściwie powieść zostawia nas z jeszcze większą ilością pytań. I to jest genialne.

Jeśli chcesz lekką i szybko-się-czytającą historię, którą odłożysz z powrotem na półkę i zapomnisz - nie polecam. Bo tej książki nie da się zapomnieć :)

niedziela, 10 czerwca 2012

Hiszpan w Argentynie

Molina, Antonio Muñoz - "Carlota Fainberg"
Zdarza mi się bawić w "wybierz autora, którego nazwisko nic Ci nie mówi". Jak do tej pory kończyło się to odłożeniem książki po paru stronach. Tym razem miałam ochotę zgłębić trochę literaturę hiszpańską, a że nie znam prawie żadnego współczesnego autora z Hiszpanii, wybrałam cienką (bo co się będę wysilać na początek) "Carlotę Fainberg" Antonio Muñoza Moliny. I... przejechałam się po raz kolejny. To, że w ogóle książkę skończyłam wynikało chyba właśnie z jej objętości. Przez pierwsze 50 stron nic się praktycznie nie dzieje. Potem następuje fragment dotyczący tytułowej bohaterki, i nagle robi się ciekawie... a potem następuje kolejne 40 stron niczego, by prawie pod sam koniec na chwilę wróciła pani Fainberg... po czym znowu następuje nuda i beznadzieja. Właściwie, gdyby wyciąć sceny, w których narrator użala się nad światem, lub spaceruje po Buenos Aires cytując Borgesa(bo najwyrażniej nie ma czym zająć myśli) byłoby z tego całkiem fajne opowiadanie na kilkanaście stron(zamiast 135 <_<). Zapewne autor chciał w ten sposób zbudować napięcie, ale coś mu nie wyszło (przypomina mi się rozdział z "Zapałek" pt. Jak rozpoznać film porno - po tym, że przez większość czasu nic się nie dzieje albo bohaterowie gdzieś jadą - tu było całkiem podobnie, bo gdy Carlota w końcu się pojawia nagle każde słowo zaczyna iskrzyć erotyzmem). Dodatkowo irytują nagminne wtrącenia angielskich słów, przywodzące na myśl sposób mówienia Joanny Krupy. Tak więc książki nie polecam, i jeśli pewnego dnia zaginie, ludzkość nie ucierpi. Być może sięgnę po jakąś inną powieść tego autora, gdyż prawdopodobnie zaczęłam od jednego z najsłabszych jego dzieł. Ale tylko być może.