wtorek, 29 stycznia 2013

Prawda ukryta pod lodem.

Dukaj, Jacek - "Lód"

Zima. Zimą jest zimno. Zimą ludzie najchętniej zapadli by w sen, by obudzić się dopiero na wiosnę. Ale nie ja. Zimą nachodzi mnie chęć na Rosję. Na Dostojewskiego. Na książki ciężkie i trudne jak "Inny świat". Na tematykę syberyjską... czyli na "Lód" właśnie. Tej zimy owa wielka bryła lodu towarzyszyła mi w łóżku przez dobre 5 miesięcy. I wbrew pozorom, nie mroziła (ani nie zmoczyła mi pościeli xD) ale wywoływała wypieki na policzkach. Nawet mimo tego, że w "Lodzie" panowały klimaty bliskie  zera absolutnego, przy którym nasze zimy to upały ;)
Dlaczego tak długo? Jeśli ktoś kiedyś widział "Lód", nie powinien pytać. Kniha ma 1047 stron, zapisanych drobniutkim druczkiem. Słowa, słowa i jeszcze raz słowa. Wszystkie trzeba pochłonąć, przepuścić przez mózg i wydalić. Nie da się inaczej, jeśli nie chcemy się pogubić. Czasem odnosi się wrażenie, że aż za dużo słów, zwłaszcza, gdy autor próbuje wypowiedzieć niewypowiedziane. Mimo to na samym końcu w mojej głowie zrodziło się pytanie: "Jak to, już koniec? Przecież jeszcze tyle do zrobienia!" ...i chciałam czytać od nowa ;P Dobrze, że książka była z biblioteki.
Książka jest o tym, o czym lubię - czyli o wszystkim. Zawiera zagadnienia z matematyki, fizyki, językoznawstwa, filozofii... Pokazuje na dodatek historię alternatywną, czyli co by było gdyby... gdyby nie było pierwszej Wojny Światowej bo Rosja "zamarzła". Dosłownie i w przenośni. W 1924 roku wciąż rządzi car Mikołaj II, trwa wojna z Japonią, a wszelkie próby rewolucji są od razu duszone w zarodku. Po cesarstwie Rosyjskim (które nadal obejmuje Polskę) krążą lodowe monstra zwane Lutymi (moja wyobraźnia wytworzyła tu obraz czegoś na podobieństwo Buki w kolorze... lodu :P). Ludzie też zamarzli - psychicznie. W królestwie mrozu jest się tym, kim się było w momencie przyjścia lodu. Nie da się kłamać, zmieniać, działać kreatywnie... chyba, że ma się na to sposób.
Mimo ciężkostrawności, książka jest zajebista. Ukłon dla pana Dukaja - szkoda mi jednak, że długo nikt nie weźmie się za tłumaczenie, choćby na ang. No cóż, świat niech się karmi papką dla mas w stylu "50 twarzy Grey'a" (tak, znalazłam sobie nową książkę do pastwienia się :P), my mamy o niebo lepszych pisarzy ;) Trzeba tylko dobrze poszperać na półkach :)
Tak więc, jeśli nie chcesz, by twój mózg zamarzł razem ze światem za oknem, sięgnij po coś, co rozpala neurony ;) Albo w drugą stronę - jeśli tęsknisz za prawdziwą zimą... Albo w trzecią - jeśli nie podoba Ci się, że na dworze jest zimno... Albo!! Tyle możliwości... tylko nie zwariujcie od nadmiaru myślenia ;)

"Bo zazwyczaj człowiek wypowie słowo i już pół uwagi odchodzi od człowieka – od tego, kim jest – na prawdziwe lub fałszywe znaczenie słowa. Bardziej pracowite gaduły potrafią się niemal zupełnie wymazać z istnienia powodzią słów wylewanych minuta po minucie, sens po sensie.”

poniedziałek, 7 stycznia 2013

Krótka historia kolonizacji Marsa.

Bradbury, Ray - "Kroniki Marsjańskie"

Science Fiction zazwyczaj kojarzy się z kinem rozrywkowym w stylu Gwiezdnych Wojen, lub wręcz na odwrót, z ciężkostrawnym (przynajmniej dla mnie) Lemem albo Odyseją Kosmiczną Kubricka. Ewentualnie ktoś skojarzy "Łowcę Androidów" z pisarzem o ch... nazwisku (Philip K. Dick). Ale czy mówi wam coś nazwisko Bradbury? Mi świtało gdzieś pod czaszką, ale dopóki znajomy nie polecił mi "451 stopni Fahrenheita", nie wzbudzało mojego zainteresowania. Potem okazało się, że we własnej biblioteczce mam "Kroniki...", i dlatego właśnie zaczynam od nich, a nie od ww.
Książka powstała w 1950 roku, więc byłam przygotowana na sporą dawkę technologicznych anachronizmów. Spotkałam natomiast cywilizację, która technologii nie zna wcale - komunikują się telepatycznie, do przemieszczania się używają zwierząt, ogólnie żyją w zgodzie z naturą - ciekawe czy nam się uda dotrzeć do tego momentu. Marsjanie to spokojne istoty, tak pochłonięte własnymi sprawami, że z początku nie zauważają "inwazji" Ziemian, ba, uznają ich po prostu za nieuleczalnych wariatów. Ale nie będę przecież opowiadać fabuły... ;)
Ten zbiór luźno powiązanych opowiadań wprowadza w niesamowity nastrój. Bywa refleksyjnie (zwłaszcza nt tego, jak konsumpcyjny charakter naszej cywilizacji niszczy wszystko co piękne i warte zachowania), mrocznie (duchy, samotne spotkanie Ziemianina i Marsjanina gdzieś na środku pustyni), a także przygnębiająco, zwłaszcza gdy nagle oczy wszystkich kolonistów zwracają się w kierunku Ziemi, a moja wyobraźnia zaczyna działać tak, że czuję się jakbym ponownie oglądała na wielkim ekranie zniszczenie rodzimej planety Spocka w najnowszej wersji Star Treka...
A w tym wszystkim rodzi się jakże aktualne pytanie: po co lecimy na Marsa? Z czystej ciekawości? Czy, tak jak księżyc, zostanie zapomniany na wiele dziesięcioleci, by potem stać się atrakcją turystyczną? Czy po to, by zaśmiecić i zniszczyć kolejną planetę, gdy na naszej nie będzie już co ratować?
Takie książki są potrzebne. Bradbury dostaje ode mnie wielkie "JEEJ" i "WOOW" i inne och i ach, a pozatym "451 stopni Fahrenheita" podskakuje na bardzo wysoką pozycję na liście książek do kupienia :)

"Jak mógłby pachnieć czas? Kurzem, płaszczami i ludźmi. A jeśli zastanowić się, jak brzmi czas, to szumi on niczym woda płynąca w mrocznej grocie, dźwięczy jak płaczące głosy, huczy jak ziemia, opadająca na drewniane pokrywy trumien, szemrze jak deszcz. a dalej, jak wygląda czas? Jak śnieg padający cicho w ciemnym pokoju, albo może niemy film w dawnym kinie - setki miliardów twarzy, szybujących w dół niczym noworoczne balony, coraz niżej i niżej, w nicość. Tak właśnie pachniał, wyglądał i brzmiał czas. Zaś tej nocy - Tomas wysunął rękę za okno ciężarówki - tej nocy można było nieomal go dotknąć."