sobota, 22 grudnia 2012

Drop of happiness.


Dumas, Aleksander jr. - "Dama Kameliowa"

Książka, która w dzisiejszych czasach kojarzy się głównie ze słowem romansidło, z jakiegoś powodu została przełożona na język teatralny i operowy. Zaciekawiło mnie, jaki to był powód. No i nie odmawia się nazwisku Dumas :)
Zakupiona w taniej księgarni,  wydana w serii pt. "Klasyka romansu", raczej nie zachęcała. Tym bardziej, gdy już na pierwszej stronie wydawca postanowił mnie poinformować, że dla dobra języka, oraz ze względu na "ubogość naszej współczesnej mowy" postanowił zachować wierność tłumaczeniu sprzed kilkudziesięciu lat. Nie dowiedziałam się, niestety, kto za tłumaczenie się zabrał, w związku z czym nie miałam jak sprawdzić, czy posiadał kompetencje by się tym zająć. Momentami zdania były tak pokręcone, że zastanawiałam się, czy ktoś nie pomylił pojęcia "wierne" z "dosłowne". Jeśli ludzie w XIX w. mówili do siebie w ten sposób, to nie wiem, jakim cudem się rozumieli ;) A tym bardziej nie dziwi mnie, że dzisiaj mało kto sięga po tę książkę.
Kiedy już przyzwyczaiłam się do pokręconej składni, pochłonęłam powieść bardzo szybko. To właśnie lubię w starych romansach - nie są aż tak schematyczne jak współczesne, i zazwyczaj niosą ze sobą jakieś głębsze przesłanie. "Dama Kameliowa" nie kończy się na "żyli długo i szczęśliwie". Schody zaczynają się po tych słowach, przy czym można z pewnością wykreślić "długo". Choć pewnie było by i długo, ale konwenanse i uprzedzenia społeczne przygniotły delikatne uczucie, jakie łączyło głównych bohaterów.
No cóż, historyjka bardzo ładna, i nie dziwię się, że przetrwała próbę czasu. Polecam, choć niekoniecznie w tym anonimowym i pokręconym tłumaczeniu.

piątek, 21 grudnia 2012

Short stories. El pajaco :P

Mann, Thomas - "Pajac"

Co by tu napisać, żeby was nie zanudzić? "Pajac" właściwie całkiem przypomina "Małego pana Friedemanna". Podobny rozwój akcji, jedyna różnica, to że opisy postaci są bardziej dopracowane. Zwłaszcza męskie opisy :P Chociaż tu nie ma się co dziwić, skoro Mann był podejrzewany o homoseksualizm. Widać pewien postęp w kunszcie pisarskim, ale co z tego, skoro tematyka ta sama? Może w takim razie powinnam sobie darować opisywanie każdego opowiadania, i wrzucanie postów dopiero, gdy trafię na coś ciekawszego? A może mała przerwa od krótkiej formy, może kolej na "Buddenbrooków"? Tym bardziej, że powstali krótko po "Pajacu". Zobaczymy.

Tymczasem, jeśli mózg mi na to pozwoli, jutro zapraszam na wieczór z "Damą Kameliową" ;) Jeśli nie pozwoli, to mam nadzieję w środę ;)

czwartek, 13 grudnia 2012

Barcelona's wind.


Zafón, Carlos Ruiz - "Cień Wiatru"

Jak już chyba wspominałam, staram się bestsellery omijać szerokim łukiem. Jednak "Cień wiatru" kusił mnie tematyką (książki, Barcelona... książki :P). Na polskim rynku mało jest literatury hiszpańskiej (nie mylić z iberoamerykańską, od której od czasu szaleństwa na nią w latach 70-tych nie można się odpędzić), a przynajmniej osobiście nie natrafiłam na żadną bardziej ambitną (no dobra, Molina może ma ambicje, ale, jak można wydedukować z mojego czerwcowego posta, chyba aż za duże ;) ). Chodzi mi o to, że docierają do nas tylko hiszpańskie bestsellery, a takimi stają się najwyraźniej głównie kryminały. Trochę to smutne, ale jak się mówi, jak się nie ma co się lubi to się lubi co się ma. Zwłaszcza, że mój hiszpański jest zdecydowanie za biedny, by brać się za oryginały. Padło więc na "Cień Wiatru", z tęsknoty za ciepłem, czymś egzotycznym, chęcią poznania miasta, które mnie zachwyca, i które z chęcią zobaczę na własne oczy.
Już na pierwszej stronie pojawia się Cmentarz Książek Zapomnianych. Od razu mówię, że nie czytałam książki przed założeniem bloga, ale nazwa pojawia się także na tylnej okładce(którą tyle razy oglądałam w księgarniach, zanim zdecydowałam się na zakup), więc nie zdziwię się, jeśli moja podświadomość po prostu otwarła starą, zakurzoną szufladkę, z której wypełzła zbitka słów, by mi je podsunąć w odpowiednim momencie. Zwłaszcza w tym wypadku nie ma co wierzyć w przypadek, więc od razu się podekscytowałam. Tym bardziej, że opis Cmentarza, i obraz, który z każdym słowem coraz wyraźniej rysował mi się w głowie, był cudowny. Niestety Cmentarz szybko zniknął, pojawiła się intryga, stare tajemnice, które nie dawały głównemu bohaterowi spokoju, i do których odkrycia dążył z zadziwiającą determinacją... a które wydały mi się zbyt oczywiste. Nic nie poradzę, że w młodości naczytałam się za dużo Agathy Christie ;)
Książka jest przyjemna. Podoba mi się, że każda napotkana osoba wnosi jakąś nową, czasem nie związaną z główną fabułą, historię swojego życia. I to właśnie te historie stanowią tak naprawdę siłę książki. Gdyby nie one, pewnie nie dotrwałabym do końca, bo, powiedzmy sobie szczerze, "Cień Wiatru" Zafona, nie jest "Cieniem Wiatru" Caraxa - nie zarywa się dla niego nocy. Spodziewałam się też więcej Barcelony, no ale nie można wymagać nie wiadomo jakich opisów od osoby, która do tej pory zajmowała się tylko scenariuszami filmowymi. Mam nadzieję, że Zafón się rozwinie, bo zadatki na dobrego pisarza ma. Książkę polecam, i oby wciągnęło was bardziej niż mnie, bo myślę, że ja po prostu  już z takich książek wyrosłam.

Na koniec jedna z wielu mądrości Femina Romero de Torres:

"Przeznaczenie zazwyczaj czeka tuż za rogiem. Jakby było kieszonkowcem, dziwką albo sprzedawcą losów na loterię: to jego najczęstsze wcielenia. Do drzwi naszego domu nigdy nie zapuka. Trzeba za nim ruszyć."

czwartek, 29 listopada 2012

Life's a joke.

Kundera, Milan - "Żart"

Mam problem z tą książką. Taki mianowicie, że... szybko ulatuje z pamięci. Przyjemnie i szybko się ją czytało, bez zgrzytów i nieprzyjemności, więc niby powinnam ją zaklasyfikować jako niezapomnianą, ale cóż, kiedy ulatuje?
"Żart" opowiada o zemście, którą główny bohater planuje a potem wykonuje na znajomym z partii,  przez którego został wydalony ze studiów. Jak się okazuje, plan zostaje wykonany za późno i obraca się przeciwko sprawcy. W międzyczasie poznajemy, poprzez opowieść bohatera, oraz osób z nim związanych, życiorys tego pechowca. Ponieważ w każdym rozdziale narratorem jest kto inny, musimy się domyślać, jakie są jego relacje z Ludwikiem. Nawet podobał mi się ten chwyt literacki, bo budził mój zmysł detektywa, kazał szukać słów - kluczy, które mogłyby wiązać dane osoby. Drażniła mnie natomiast postawa postaci - wszyscy żyli przeszłością, jakby teraźniejszość, ani późniejsze zdarzenia (niektóre na tyle silne, że, wg mnie powinny zachwiać ich systemem wartości) nie miały żadnego wpływu na ich życie. Na dodatek wszyscy są cholernie poważni. Właściwie jedyną barwną osobą w całym dziele jest Łucja - pojawia się i znika w życiu dwóch bohaterów, ale sama nie jest narratorem. Momenty, gdy jak zjawa wynurzała się z natłoku czarno-białych liter, były chyba jedynymi, kiedy naprawdę nie mogłam doczekać się kolejnego zdania. Być może faktycznie miała być to przede wszystkim opowieść o miłości, a nie kpina z komunistycznego systemu? No cóż, nigdy nie byłam dobra w interpretowaniu, poza tym uważam, że każdy ma prawo rozumieć dzieło na swój sposób. Więc jeśli chcecie się dowiedzieć, o czym właściwie jest ta książka, proponuję ją po prostu przeczytać. W gruncie rzeczy była całkiem fajna ;)

Na koniec mały cytacik o życiu ;)

"Wszystkie przełomowe sytuacje w życiu są bezpowrotne. Żeby być pełnym człowiekiem, trzeba przejść przez tą bezpowrotność z całą świadomością. Wypić ją do dna. Bez oszustwa. Bez udawania, że się jej nie widzi."


środa, 14 listopada 2012

O demonach i ich innej miłości ;P

Marquez, Gabriel Garcia - "O miłości i innych demonach"

Ogólnie rzecz biorąc, to zostawiam sobie Marqueza na szeroko rozumiane "kiedyś". Bo go lubię, a nawet bardzo, i zbieram sobie powoli jego książkografię... i tak zbieram i zbieram i nie czytam. Tym bardziej po kolej. Ostatnio jednak poznańskie kino "Muza" puszczało ekranizację powyższej powieści, oraz "Rzecz o mych smutnych dziwkach" w tani czwartek, więc stwierdziłam, a co mi tam i... poleciałam do najbliższej biblioteki by wypożyczyć obie (bo tych o dziwo akurat nie miałam). Z seansu nic nie wyszło, książki nie zdążyłam przeczytać przed czwartkiem i tak, ale przynajmniej motywacja była.
Książka jest podobno kontrowersyjna, ze względu na miłość 12-latki do 36-letniego księdza. W sumie nie wiem o co ten krzyk, skoro się ze sobą nie przespali ;P Bardziej wstrząsnął mną kompletny brak miłości gdziekolwiek indziej. Wszyscy są zapatrzeni w siebie, rodzice dziewczynki zaczynają się nią interesować dopiero, gdy ich reputacja jest zagrożona. Jedynie niewolnicy zdają się przejmować jej losem, na który niestety nie mają większego wpływu. Panuje częste u Marqueza poczucie osamotnienia i braku wzajemnego zrozumienia.
Z wszystkich pobocznych wątków najbardziej podobał mi się fragment o książce bez tytułu, którą główny bohater próbuje znaleźć, i czyta przez to wszystko, co wpadnie mu w ręce. Nie zdradzę jednak jak poszukiwanie się skończyło :P
Sama historia miłosna jest raczej prosta a zakończenie przewidywalne. To tło stanowi wg mnie najważniejszą część książki, i dodaje jej smaku. Jest też jednak smutne a miejscami odrażające, więc ostrzegam, że nie nadaje się dla osób o słabym żołądku. W porównaniu z innymi książkami Gabiego ta plasuje się trochę ponad przeciętną, ale jednak w pewien sposób zapada w pamięć.
Jeszcze na temat filmu. Obrany został z całej brzydoty, skupiając się na romansie dwójki bohaterów(przy czym wiek Siervy Marii nie został podany, a wygląda na ok 15 lat). Historia wypolerowana z wszystkich chropowatości stała się śliczna, cukierkowa, nierealna i... nudna. Nie polecam.

"W owych dniach zapytała go, czy to prawda, że miłość, jak mówiły piosenki, może wszystko.
Prawda - odpowiedział jej - ale dobrze zrobisz, jeśli nie będziesz w to wierzyć."

środa, 31 października 2012

Short stories. Diabeł w Krakowie

Orbitowski, Łukasz - "Nocne życie kpiarzy i szyderców"

Nie pytajcie mnie, skąd to wytrzasnęłam. Dziesięcioletnie zielone poplamione zszyte zszywaczem kartki, opowiadanie wydrukowane własną drukarką. Nie wiem kto polecił, czy może sama znalazłam? Dawno to było i nieprawda.
Zaczyna się od przemyśleń, o tym, że marzenia starzeją się wolniej niż ludzie. I coś w tym pewnie jest. Potem zamienia w myślociąg, jedno skojarzenie za drugim, w opowieść o grupce kumpli, którzy razem szwendają się po krakowskich knajpach. Zatapiamy się w mrocznej stronie miasta, niedostępnej dla przeciętnego przyjezdnego. Przypominałoby to trochę klimat z filmu "Chłopaki nie płaczą", zwłaszcza jeśli chodzi o dialogi, gdyby nie magiczny aspekt opowiadania - knajpa, którą prowadzi barman - Szatan, taka, którą można znaleźć tylko wtedy, gdy się jest "zlanym jak zwierze".
Jest mroczne, wciągające i... za krótkie. No i cóż, poleciłabym do przeczytania, jest tylko mały problem - bardzo ciężko dostać. Zdaje się, że było wydrukowane raz w jakimś czasopiśmie, wieki temu*. Naprawdę nie wiem skąd je mam. Ale skoro przez 10 lat nie wyszło mi z głowy, a tytuł pałętał się po zakurzonych kątach mojego mózgu, aż zmusił do wyciągnięcia i przeczytania po raz kolejny, to znaczy, że warto poszukać. To na pewno nie koniec przygód z panem Orbitowskim, następnym razem postaram się jednak wybrać bardziej dostępne dzieło :)

" - A co miałem napisać?
 - Może prawdę?
 - Prawda jest prosta stary. Kocham, tęsknię, czuję się samotny. Łapię uciekającą młodość jak świętą wodę, a one sruu, przez paluchy i w błoto."

*Czasopismo ARTyleria, nr 2(3) 2002r.

sobota, 27 października 2012

Zaczarowane banany

Banana, Yoshimoto - "Kuchnia"

Japońska literatura lubi mnie kusić. Egzotycznymi nazwiskami, totalnie nieznaną mi kulturą, no i Murakamim, który robi światową karierę i jest ogólnie świetny. O dziwo jednak, nie po książkę Murakamiego sięgnęłam gdy pierwszy raz postanowiłam zagłębić się w klimaty kraju kwitnącej wiśni. Pierwszą było.... ale o tym kiedy indziej ;P W każdym bądź razie drugim znanym poza Japonią nazwiskiem jest pani Banana. Można się domyślić, że to pseudonim (japońscy artyści lubią pseudonimy), naprawdę nazywa się Mahoko. Podobno jej książki były bardzo popularne w Polsce w latach 90 - tych. Osobiście nie pamiętam, znalazłam ją po prostu w dziale z literaturą japońską w bibliotece.
Anyway, "Kuchnia" zawiera dwa opowiadania; "Kuchnię" oraz "Moonlight Shadow". Oba traktują o śmierci bliskich osób, i czasem dziwnych sposobach radzenia sobie z tym. W pierwszym bohaterka przypomina bezdomnego kota, którego ktoś przygarnia. Ale ona i tak ucieka. Przypomina swoim zachowaniem bardziej małą bezradną dziewczynkę, niż dwudziestokilkuletnią kobietę. Jeśli spodziewamy się odnajdywania radości życia poprzez gotowanie, to źle trafiliśmy. Kuchni w "kuchni" jest niewiele. Opowiadanie odrobinę się ciągnie, choć jest całkiem przyjemne i... szybko ulatuje z pamięci.
Co innego drugie, krótsze "Moonlight Shadow". Wydaje się bardziej sensowne i trzymające się kupy ;P A zarazem poranne bieganie, ze ślicznym mostem, rzeką (mgła!), duchami w tle - no cóż, czysta magia :)
Książka jest lekka i przyjemna, ale odnoszę wrażenie, że skierowana raczej do żeńskiej części ludzkości. No ale cóż, nie jestem facetem. W sam raz na czytanie w miejskiej komunikacji i raczej... do szybkiego zapomnienia.

środa, 3 października 2012

Short stories. Szczęśliwe życie bez miłości.

Mann, Thomas - "Mały pan Friedemann"

Kolejne opowiadanie Manna przedstawia w zwięzły sposób krótkie, i raczej mało burzliwe życie tytułowego bohatera. Rozumiem, że nie każda historia musi być nadzwyczajna, ale ta jest akurat bardzo, ale to bardzo prosta i... przewidywalna. Już sam fakt, że nie przeczytałam 20-stronicowego opowiadania jednym tchem o czymś świadczy. Innymi słowy, szału nie robi, a na dodatek ledwo nadaje się na przystawkę do obiadu. Do tego mam wrażenie, że Mann ma bardzo negatywne podejście do miłości, jako uczucia destruktywnego i nie dającego szczęścia. A z drugiej strony uczucia, które powoduje, że całe dotychczasowe życie wydaje się nieistotne i nudne, nawet jeśli było się szczęśliwym.  No cóż, ale nie wszystkie dzieła muszą być od razu wspaniałe, tym bardziej te początkowe, gdy styl dopiero się kształtuje. Dzisiaj chyba jednak Tomasz zostaje na biurku, a ja sięgnę po bardziej mroźne, transsyberyjskie klimaty.

środa, 26 września 2012

Short stories. All for money.

Mann, Thomas - "Upadła"

Czego można się spodziewać po jednym z pierwszych opowiadań przyszłego noblisty? Na pewno nie tego, na co wskazuje parę pierwszych stron - czyli pięknej opowieści o miłości. Bo, jak sam autor zauważa, "cała ta historia stałaby się nudna", gdyby zakończenie było łatwe do przewidzenia. I choć tytuł nam je troszkę podpowiada, i tak warto przeczytać. Dla stylu, dla oryginalnego, ironicznego spojrzenia na świat, i, choćby, żeby się trochę pośmiać.
Myślę, że to początek ciekawej znajomości, i że się nie zawiodę. W końcu pan Mann musi być zajebisty, skoro nie zapomniano o nim (jak to się wielu, nawet noblistom, zdarzyło) i jest wciąż czytany. Więc wybaczcie, że tak krótko(miało być "short" w końcu ;-) ) ale w łóżku czeka na mnie Tomasz M. ^_^

niedziela, 23 września 2012

Short stories

Witajcie wszyscy czytający!
Zdaję sobie sprawę, że moje posty pojawiają się raczej rzadko. No cóż minęły wakacje, zrobiło się zimno, a to sprzyja siedzeniu w domu nad książkami. Niestety, niektóre książki po lecie przybrały na wadze ("Lód" Dukaja na przykład musi mieć sadełko, bo inaczej nie przetrwałaby tego całego zimna, które zawiera ;) ) co wydłuża wasz czas czekania na posty. W między czasie więc postanowiłam wziąć się za opowiadania różniaste. Tak więc rozpoczynam serię pt. "Short stories". W najbliższym czasie na pewno możecie się spodziewać sporo Thomasa Manna, bo choć jego opowiadania stanowią jedną sporą księgę, to wiele z nich wymaga osobnego, specjalnego traktowania.
Z innych spraw, mam nadzieję, że podoba wam się nowy wygląd mojego bloga. Być może zaniedługo, dzięki pomocy przyjaciela, zmieni się tło na bardziej swojskie (a dokładnie, z moją książką, kubkiem i pewnie paroma innymi przedmiotami). Niestety google ma bardzo dziwne wymagania jeśli chodzi o zdjęcia, więc nie wiem co z tego wyjdzie.
A tymczasem,
Live long and prosper, and meet a lot of good books \\// ;)

środa, 12 września 2012

Jedyny sprawiedliwy

Conrad, Joseph - "Lord Jim"

Stare, PIW'owskie wydanie z '73 roku, z cieniutkimi, pożółkłymi kartkami pewnej pochmurnej soboty uśmiechnęło się do mnie z półki w rodzinnym domu. Już jakiś czas temu rozważałam wyciągnięcie jej stamtąd, ale tym razem chyba już na prawdę nie miałam nic innego pod ręką. Ówczesne wydania PIW są bardzo delikatne ("Lalkę" Prusa, po przeczytaniu dwa razy, boję się teraz w ogóle brać do ręki, żeby się nie rozpadła), więc od razu było widać, że książki nikt nigdy nie tykał. Może poza przestawianiem jej czasem z miejsca na miejsce.
Od czasów liceum Conrad kojarzył mi się głównie z "Czasem Apokalipsy" oraz z nieprzyzwoitymi żartami moich znajomych. "Jądro ciemności" nie zrobiło na mnie wrażenia, w przeciwieństwie do filmu, który mogłabym oglądać wiele razy.
Dlaczego więc sięgnęłam po Jima? Bo jest książką, która mimo 112 letniego stażu nadal ciągle gdzieś się przewija i jest na nowo wydawana. Byłam więc ciekawa, co sprawiło, że jest taka niezapomniana.
To była ciężka próba. Jim należy do tej niefajnej kategorii książek, w których przez pierwszą połowę się kompletnie nic nie dzieje. Mozolnie męczyłam każdą stronę, zadając sobie ciągle pytanie: O kurcze, jeszcze tyle... przecież już wszystko zostało powiedziane, więc co się może dziać przez następne 200 stron? Chyba faktycznie autor się pomylił, i powinien zrobić z "Lorda..." nowelę. I już nie chodzi o napięcie, które wystawia cierpliwość czytelnika na bardzo ciężką próbę. Po prostu postać Jima wydaje się prosta jak budowa cepa, i całą historię spokojnie dałoby się upchnąć w 50 stronach. No, może góra w 100.
Do plusów można zaliczyć klimat XIX wiecznych Indii, którego jest niestety trochę za mało jak dla mnie. Jest tylko Jim, głównie Jim, och i ach Jim. I jego Honor, przez duże H. I prosty podział na złych i dobrych. I parę refleksji na temat kobiet, kruchości i ulotności świata itp. czasem lepszych, czasem gorszych.
Ogólnie, moje życie nic się nie zmieniło po przeczytaniu książki. Nie dowiedziałam się też, czemu jest taka wspaniała. Może ktoś z was zna odpowiedź na to pytanie? (Jeśli odważyliście się ruszyć tego staruszka z półki). Bo skoro książka nie stanowi odpowiedzi, to ja już nie wiem. W każdym bądź razie, jedno jest pewne - stanowi niezły usypiacz ;) I drugie - więcej po Conrada nie sięgnę.

Na koniec, ładny cytat (jeden z niewielu):
"...tylko kobiety umieją niekiedy włożyć w miłość ów pierwiastek zaledwie dostrzegalny, który przejmuje nas lękiem - zetknięcie z czymś pozaziemskim. Pytam się siebie z zaciekawieniem, jak tez świat wygląda w oczach kobiet - czy ma kształt i treść, która nam jest znana, czy ma powietrze, którym my oddychamy! Wydaje mi się niekiedy, że to musi być kraina nierozsądnych wzniosłości, kipiąca od uniesień dusz ważących się na wszystko, opromieniona chwałą wszelkich możliwych hazardów i wyrzeczeń." 

niedziela, 26 sierpnia 2012

Nigdy mnie nie zapomnij part 2

"Norwegian Wood" filmowo

Po przeczytaniu książki czułam pewien niedosyt, jak to często bywa po zapadających w pamięć powieściach. Tym razem mogłam go choć trochę zaspokoić, oglądając filmową wersję.
W takich wypadkach bardzo ciężko nie porównywać ekranizacji do książki, i choć starałam się być obiektywna, brakowało mi wielu rzeczy. Usunięto parę postaci i wątków, które, mimo że poboczne, dodawały książce pikanterii i humoru. Najważniejsza scena, która w książce trwała cały wieczór i noc, w filmie zajęła dwie, może trzy minuty. Rozumiem, że fabuła była bogata, i żeby zmieścić się chociaż w dwóch godzinach, pocięto ją sporo. Ok. Ale dlaczego, do jasnej ciasnej, przez całe dwie godziny słyszymy raptem cztery, pięć piosenek z lat 60 - tych, tak charakterystycznych i dla książki i ogólnie prozy Murakamiego? A resztę czasu zajmuje muzyka skrzypcowa? Gdy na początku nawet to pasuje do klimatu, po godzinie człowiek ma ochotę wyłączyć dźwięk. Co do aktorów, główny bohater ma ciągle taką samą minę, jakby było mu obojętne, co się dookoła niego dzieje. Za to plus za Naoko i Midori, bo obie były śliczne ;)
Podsumowując, film ma swoje momenty... niestety i dobre i złe. Da się go obejrzeć, ale osobiście polecam o wiele bardziej książkę. Bez czytania jej film może być dla niektórych zbyt dziwaczny, a z czytaniem... zbyt mało pokręcony. 

piątek, 17 sierpnia 2012

Nigdy mnie nie zapomnij.

Murakami, Haruki - "Norwegian Wood"

Ukochany przeze mnie realizm magiczny wyrusza poza Amerykę łacińską i podbija Japonię. A dokładnie, uderza z mocą młota obuchowego w nic nie podejrzewającego Murakamiego, który nagle zaczyna pisać, i to z dużym i międzynarodowym sukcesem. Jego nazwisko przewijało mi się przed nosem od dobrych paru lat, za każdym razem gdy przeszukiwałam jakąś księgarnię, nie sposób było nie natknąć się na reklamę jego kolejnej książki. Zwłaszcza ostatnio, gdy wziął się za wydawanie trylogii. W związku z tym postanowiłam pochłonąć go tak, jak się powinno pochłaniać pisarzy - od deski do deski, od najstarszej do najnowszej powieści. Recenzowanie zacznę jednak od trzeciej z kolei, z prostej przyczyny - dwie pierwsze przeczytałam zanim powstał blog. Zresztą, kto wie, może kiedyś się wezmę, to i poprzednie uświadczycie ;)
Mówiąc o trzeciej mam na myśli "Norwegian Wood", choć jest to tak naprawdę jego piąta powieść - tylko że dwie pierwsze nie wyszły oficjalnie poza Japonię, gdyż sam autor uznał je za zbyt słabe, by były warte tłumaczenia.
No więc o co chodzi z tym zachwytem? Do tej pory nie potrafię wytłumaczyć. Po dwóch pierwszych powieściach miałam bardzo mieszane uczucia, były tak dziwaczne. "Norwegian Wood" opowiada jednak historię całkiem przyziemną, w porównaniu z tamtymi wręcz zwyczajną.
Po paru pierwszych scenach zaczynamy myśleć, że jest to po prostu historia miłosna. I kiedy już zaczynamy się czuć, jakbyśmy oglądali piękny obraz, pojawia się widmo śmierci. Śmierci i osamotnienia. Ludzie umierają, odchodzą lub wręcz znikają, aż w pewnym momencie stajemy razem z głównym bohaterem na skraju przepaści, za którą nie ma nic. Właściwie jedynie dwie wartości: miłość i przyjaźń dają mu tę odrobinę nadziei, która go ratuje. A jednak poczucie smutku zostaje z nami do końca.
Podobno Murakami lubi uszy. Piękne ucho to piękna kobieta. Ale, co zauważyłam już przy pierwszej powieści, Murakami lubi też śrubki. W "Norwegian wood" są piękne kobiety, ale o wiele więcej jest nie podokręcanych śrubek, których trzeba pilnować, bo inaczej się pogubią, a bohaterowie rozpadną na części pierwsze. Każdy ma jakieś problemy, każdy wydaje się trochę nienormalny. I to właśnie czyni powieść bardziej realistyczną, niż magiczną.
Mimo wszystko jest to piękna historia, która zapada w pamięć głęboko. Zanim jednak zdecydujecie się za nią zabrać, sprawdźcie, czy macie wszystkie śrubki na swoim miejscu :)

"...z zasady brał do ręki tylko te książki, których autor nie żył od ponad trzydziestu lat. Wierzył tylko takim.
- Nie o to chodzi, że nie wierzę we współczesną literaturę Po prostu nie chcę marnować cennych chwil na czytanie rzeczy, które nie przetrwały próby czasu. Życie jest krótkie." (Coś w tym jest, może powinnam zacząć stosować podobną zasadę? Chociaż wtedy nie mogłabym czytać Murakamiego :( )

P. S. Za parę dni recenzja adaptacji filmowej "Norwegian Wood".  Tak dla odmiany ;)

niedziela, 8 lipca 2012

Wakacje z wampirami


Lumley, Brian - "Nekroskop"

Z racji, że są wakacje, będzie trochę wakacyjnie ;p To znaczy w sumie Nekroskop z wakacjami nie ma wiele wspólnego, chyba że z moim pobytem we Włoszech wiele lat temu, kiedy to towarzyszył mi jeden z tomów. A tomów jest sporo, z tego co wiem wyszło chyba 15. Osobiście dotrwałam do 6, a polecam jedynie pierwsze 5, gdyż pozostałe, jak odniosłam wrażenie, są już pisane mocno pod zarabianie kasy. Czyli są grube, i zawierają o wiele mniej ciekawą, ale nadal wciągającą sensacyjno - horrorową papkę.

Czego można się spodziewać? Właściwie wszystkiego. Mamy tragedię rodzinną, paranormalne zdarzenia, szóste, siódme itd. zmysły, tajne wywiady, oczywiście Zimną Wojnę(bo to w końcu lata 70 - te i 80 -te), wampiry i inne potwory, historie miłosne, seks (w sam raz dla 14 letniej dziewczyny, którą wtedy byłam ^^) a na dokładkę - martwego matematyka, który jest największym mentorem głównego bohatera. No i oczywiście Harry'ego K., tytułowego Nekroskopa. Wszystko to ubrane w całkiem składną, i okropnie wciągającą fabułę. Jest ona swoją drogą tak pokręcona, że do tej pory nikt nie próbował sagi zekranizować. I całe szczęście, bo chyba bałabym się to oglądać. Nie dlatego, że jest takie straszne, ale po prostu niektórych rzeczy nie da się przenieść na ekran, i obawiam się, że w tym wypadku zawsze coś byłoby nie tak jak sobie wyobrażałam.

Bardzo się cieszę, że dziesięć lat temu nie istniała saga "Zmierzch". Teraz przynajmniej mogę być dumna, że moim pierwszym fikcyjnym obiektem westchnień był inteligentny, przystojny (w mojej głowie oczywiście), mądry, wrażliwy Harry Keogh, a nie, powiedzmy wprost, patison. Tudzież Edward C. sflaczały, błyszczący od słońca (no proszę ja was, to już była przesada!), pseudo wampir, wyglądający jakby miał nieustanne zatwardzenie.

Swoją drogą pewnie niektórzy chcą wiedzieć, dlaczego tak zacięcie jadę po sadze pani Meyer i jej ekranizacji? (Ci, którzy nie chcą niech przejdą do następnego akapitu ;P) Bo po pierwsze uważam, że zrobiła ona z wampirów pluszowe misie idealne dla dzisiejszej masowej pop kultury. Po drugie, przeczytałam w życiu trochę książek, lepszych i gorszych, ale w życiu nie widziałam takiego lania wody, jaki pani Meyer stosuje. Jak przez pierwszy tom jakoś przebrnęłam, tak nad drugim już prawie zasypiałam, gdy ni z gruszki ni z pietruszki z 50 stron przed końcem męczarni wyskoczyła namiastka ledwo trzymającej się kupy fabuły. Doprawdy nie wiem, jak taki kicz mógł stać się bestsellerem. Widocznie w dzisiejszych czasach najważniejsza jest odpowiednia reklama, a nie talent.

Tak więc pamiętajcie: wampiry to nie maskotki, które można przytulić i pogłaskać. Cały ich czar polegał na tym, że były przerażające i straszne. Nie odbierajmy im tego. Chrońmy ich prawo do bycia potworami! Wyrzućmy "Zmierzch" do kosza, i czytajmy powieści o wampirach z krwi i kości.

Polecam "Nekroskopa". Na lato, na samotne wieczory, na deszcz lub burzę (choć burzę to ja osobiście wolę oglądać) ;P I oby was wesssało ^^

sobota, 30 czerwca 2012

The reason why I fall in love with Paris :)


Child, Julia - "Moje życie we Francji"

Jakieś dwa lata temu moja przyjaciółka obejrzała film "Julie i Julia". Zachwycona kreacją Meryl Streep nie tylko namówiła mnie do obejrzenia filmu, ale także do wynalezienia, kupienia i dostarczenia jej autobiografii Julii Child. Książkę przeczytała w jeden dzień, zakochała się z miejsca, a potem przeczytała znowu... i znowu... i znowu. Gdy spotkałyśmy się ostatni raz przed końcem wakacji, marudziła, że właściwie latem nie przeczytała nic innego poza "Julią". Zmusiłam ją więc do oddania mi książki, świadoma, że jest to jedyny sposób, by uratować przyjaciółkę przed kompletnym uzależnieniem. Przed rozstaniem musiałam jeszcze złożyć obietnicę, że oddam książkę jak najszybciej (co było mało prawdopodobne, bo następne spotkanie miało odbyć się dopiero w okolicach Bożego Narodzenia), oraz że będę na bieżąco zdawać relację z lektury, a także... czytać jej fragmenty przez telefon, jeśli tylko zadzwoni i o to poprosi.

Mimo, iż film mi się bardzo podobał, podeszłam do książki sceptycznie. Głównie dlatego, że odstraszyła mnie moda na książki o gotowaniu oraz na autobiografie (które niedługo będzie "pisał" każdy pierwszy lepszy Rysio z Klanu czy inna Rutowicz). Z początku książka szła mi trochę powoli... ale sceptycyzm szybko zamienił się w zachwyt. Może nie taki jak u przyjaciółki, ale jednak. Musiałam jej przyznać rację, że w "Julii" jest coś, co sprawia, że życie po lekturze choć na pewien czas wydaje się cudowniejsze. Może książka nie podziałała na mnie tak narkotycznie, ale jednak jest wyjątkowa, jak sama główna bohaterka. Najdziwniejsze jest to, że nie potrafię powiedzieć, co jest takiego w książce co wywołuje pozytywne wibracje. Być może humor Julii, a może jej pozytywne podejście do życia?

Na pewno jestem wdzięczna Julii za to, że zmieniła moje zdanie na temat gotowania. Nawet spisałam sobie parę zasad dobrej kucharki:

1. Nie przepraszamy, jeśli jedzenie nie wyszło, tylko zapamiętujemy, co następnym razem trzeba zmienić.

2. Gotowanie sprzyja kontaktom międzyludzkim.

3. Gotowanie przede wszystkim ma sprawiać przyjemność.

Książka... zdecydowanie niezapomniania, a także grozi uzależnieniem ;)

Na koniec dwa cytaty o kocie ;P:

"Mała, szara kotka imieniem Minimouche, córka Minimere, po naszym przyjeździe za każdym razem zaprzyjaźniała się z nami od nowa. Była zdecydowanie typem dachowca, który korzystał z istot ludzkich wyłącznie w zakresie usług gastronomicznych i hotelarskich, mimo to cieszyłam się, że mam jakiekolwiek kocie towarzystwo. Jak mawiała w Paryżu Therese Asche: "Dom bez kota to jak życie bez słońca!" Co rano Minimouche wpadała do domu jak strzała, gdy tylko otwierała się okiennica, i głośnym miauczeniem domagała się śniadania. Pochłaniała jedzenie, miauczała, żeby ją wypuścić, i wybiegała, żeby cały dzień polować na jaszczurki. Wieczorem siadała Paulowi na kolanach, gdy słuchaliśmy radia, a ja robiłam kolacje. Któregoś popołudnia Minimouche przywlokła żywą mysz i tarmosiła ją po całej kuchni. Mysz oczywiście uciekła, a my mieliśmy dramat na miarę polowania na jelenie."

"Któregoś dnia ćwiczyłyśmy z siostrą mówienie po francusku przez telefon, tak aby nikt się nie domyślił, że to my. Dort ścisnęła sobie nos palcami, i bardzo wysokim, piskliwym głosem zaświergoliła:""Oui, oui, J'ECOUTE!""(Tak, słucham!), jak miały to w zwyczaju paryżanki. Minette, która spała na odwróconej doniczce, nagle zerwała się, wskoczyła Dort na kolana i ugryzła ją lekko w dłoń. Zachwyciło nas to, więc i ja spróbowałam - ""Oui, oui, J'ECOUTE!"" - a Mini zareagowała identycznie jak poprzednio, dreszczykiem rozkoszy. To wywołało jeszcze więcej śmiechu, pisków ""J'ECOUTE!"" i miłosnych ukąszeń. Nasze wysokie tony poruszały chyba jakąś tajemną strunę kociej wrażliwości miłosnej."

czwartek, 21 czerwca 2012

"Bo gdy siedzi człek samemu z czarnymi myślami..."


Sábato, Ernesto - "Tunel"


Od jakiegoś czasu kusi mnie w księgarniach książka o mhrocznym tytule "Abaddon - Anioł Zagłady". Sięgnęłam więc na próbę po "Tunel", który wyniuchałam w bibliotece.

Już przy pierwszych zdaniach poczułam iberoamerykańską "magię" więc... szybko schowałam książkę z powrotem do torby, bo akurat jechałam tramwajem do pracy. A niedobrze byłoby przegapić przystanek.

O co chodzi z tą "magią"? To pewien sposób pisania, który sprawia, że nie możemy się oderwać od książki, choćbyśmy bardzo chcieli. I nie chodzi o fabułę (bo "Kod Leonarda da Vinci" na przykład czyta się bardzo szybko, ale magii zero) ale to jak tekst oddziaływuje na wyobraźnię. Gdy choć na chwilę przestaniemy, mamy ochotę od razu wrócić, ba, po przeczytaniu chcemy przeczytać jeszcze raz. To jak... przebudzenie się z dziwnego snu, takiego, który potem cały dzień nie daje spokoju.

Zagłębiamy się w myśli z natury unikającego ludzi malarza. Pewnego dnia poznaje miłość swojego życia... i tak zaczyna się tragedia. Od początku wiemy, jak książka się skończy, ale brniemy, razem z bohaterem, w obsesję, ogarniającą go powoli paranoję. Niektóre zachowania ukochanej są niezrozumiałe (no cóż, narratorem jest bohater, więc, że się tak wyrażę, mamy ograniczone pole widzenia), a czasem ciężko uwierzyć, że miłość może doprowadzić do stanu porównywalnego do głodu narkotykowego. Ale jednak... no właśnie. Całe te niedopowiedzenia, chęć zobaczenia całej sytuacji z punktu widzenia osoby trzeciej, wywołują właśnie "magię", pragnienie przeczytania po raz kolejny, bo może coś przegapiłam, może czegoś nie doczytałam. Z początku wydaje się, że książka ma na celu odpowiedzenie na pytanie "Dlaczego zabił? Czy słusznie?" Ale odpowiedzi nie ma. Właściwie powieść zostawia nas z jeszcze większą ilością pytań. I to jest genialne.

Jeśli chcesz lekką i szybko-się-czytającą historię, którą odłożysz z powrotem na półkę i zapomnisz - nie polecam. Bo tej książki nie da się zapomnieć :)

niedziela, 10 czerwca 2012

Hiszpan w Argentynie

Molina, Antonio Muñoz - "Carlota Fainberg"
Zdarza mi się bawić w "wybierz autora, którego nazwisko nic Ci nie mówi". Jak do tej pory kończyło się to odłożeniem książki po paru stronach. Tym razem miałam ochotę zgłębić trochę literaturę hiszpańską, a że nie znam prawie żadnego współczesnego autora z Hiszpanii, wybrałam cienką (bo co się będę wysilać na początek) "Carlotę Fainberg" Antonio Muñoza Moliny. I... przejechałam się po raz kolejny. To, że w ogóle książkę skończyłam wynikało chyba właśnie z jej objętości. Przez pierwsze 50 stron nic się praktycznie nie dzieje. Potem następuje fragment dotyczący tytułowej bohaterki, i nagle robi się ciekawie... a potem następuje kolejne 40 stron niczego, by prawie pod sam koniec na chwilę wróciła pani Fainberg... po czym znowu następuje nuda i beznadzieja. Właściwie, gdyby wyciąć sceny, w których narrator użala się nad światem, lub spaceruje po Buenos Aires cytując Borgesa(bo najwyrażniej nie ma czym zająć myśli) byłoby z tego całkiem fajne opowiadanie na kilkanaście stron(zamiast 135 <_<). Zapewne autor chciał w ten sposób zbudować napięcie, ale coś mu nie wyszło (przypomina mi się rozdział z "Zapałek" pt. Jak rozpoznać film porno - po tym, że przez większość czasu nic się nie dzieje albo bohaterowie gdzieś jadą - tu było całkiem podobnie, bo gdy Carlota w końcu się pojawia nagle każde słowo zaczyna iskrzyć erotyzmem). Dodatkowo irytują nagminne wtrącenia angielskich słów, przywodzące na myśl sposób mówienia Joanny Krupy. Tak więc książki nie polecam, i jeśli pewnego dnia zaginie, ludzkość nie ucierpi. Być może sięgnę po jakąś inną powieść tego autora, gdyż prawdopodobnie zaczęłam od jednego z najsłabszych jego dzieł. Ale tylko być może.

środa, 30 maja 2012

Zabawa z zapałkami.

Eco, Umberto - "Zapiski na pudełku od zapałek"
Podczas myszkowania w bibliotekach często natykałam się na drobną książkę Umberta Eco "Zapiski na pudełku od zapałek". Jako że z tym panem nigdy nic nie wiadomo, gdyż lubi parać się nie tylko literaturą popularną, ale także ściśle naukową (ci, co mieli wstęp do literaturoznawstwa, lub inną metodologię na studiach humanistycznych na pewno wiedzą o co mi chodzi), trochę bałam się tknąć cokolwiek oznaczone jego nazwiskiem. Słynne "Imię Róży" wprawdzie czytałam, ale było to wieki temu. I choć wspomnienia z tamtej lektury mam dobre, to długo zwlekałam z wypożyczeniem pudełka zapałek. Nie pomagał fakt, że pierwszy tom jest raczej ciężki do zdobycia (a bardzo lubię czytać chronologicznie). W końcu przypomniało mi się, skąd znam tytuł, i dlaczego tak bardzo mnie ta książka kusi. Mój nauczyciel z gimnazjum czytał nam jej fragmenty na lekcjach, ba, po dotarciu do rodziału "Jak korzystać z instrukcji" przypomniały mi się zajęcia, na których w oparciu o ten esej zostaliśmy poproszeni o napisanie instrukcji obsługi jakiegoś przedmiotu codziennego użytku. Było przy tym sporo śmiechu. I tak jest właśnie z "Zapiskami...". Gdy w końcu się za nie wzięłam (a było to w autousie), przedstawiałam zapewne ciekawy widok: dziewczyna ze słuchawkami na uszach wgapiona w cieniutką książkę i ciągle chichocząca pod nosem.
Eco porusza problemy, które każdemu z nas mogą się zdarzyć: co zrobić, gdy ktoś ukradnie Ci prawo jazdy, jak zareagować na osobę, którą skądś znamy, ale nie pamiętamy jej imienia, albo gdzie nie powinno się pić kawy. Nie należy jednak traktować tej książki jako poradnika, gdyż nie znajdziemy w niej jednoznacznych odpowiedzi. Opisywane sytuacje często są wyolbrzymione i wydają się tak niewiarygodne, że aż śmieszne. Jednak w pewnym momencie przychodzi do głowy myśl "kurcze, w sumie koleś ma rację. Życie naprawdę bywa aż tak absurdalne." I... śmiejemy się dalej.
Jestem bardzo zachwycona, i pewna, że nie jest to moja ostatnia przygoda z panem Eco. A już na pewno nie ostatnia dobra zabawa z zapałkami ;) Polecam każdemu, jako lekką lekturę na podróż, nudny wieczór, zły humor... na cokolwiek :)
A na koniec fragment eseju pt. "Jak używać piekielnego dzbanuszka":

"Osobną kategorię stanowi kawa - pomyje. Uzyskuje się ją zazwyczaj ze zbutwiałego jęczmienia, kości trupa i paru ziarenek prawdziwej kawy wymiecionych wraz ze śmieciami w przychodni dla weneryków. Rozpoznaje się ją nieomylnie po woni stóp wymoczonych w wodzie, która pozostała po zmywaniu. Podają ją w więzieniach, zakładach poprawczych, wagonach sypialnych i luksusowych hotelach" *

P. S. Możecie mi wytłumaczyć, dlaczego ciągle myślę, że Umberto Eco otrzymał Nagrodę Nobla z Literatury? Co parę lat uświadamiam sobie, że tak nie jest... po czym prawie od razu o tym zapominam. No cóż, może powinien?

* Umberto Eco, Zapiski na pudełku od zapałek, Wydawnictwo: cholera wie jakie 1993  ;P

piątek, 25 maja 2012

Genesis

Nie wiem dokąd płynę, ale wiem, skąd przybywam i czego pragnę. Marzenia nie zawsze się spełniają, zwłaszcza, kiedy stoi się w miejscu, i liczy, że inni zrobią wszystko za ciebie. Tak więc po raz kolejny postanowiłam wziąć sprawy w swoje ręce. Tym bardziej, że powoli kończą mi się wymówki. No i lata lecą...
Książki, to jedna z wielu moich fascynacji, na pewno największa. Uwielbiam je dotykać, patrzeć na nie, spać z nimi (dwie rzeczy praktycznie niezbędne w moim łóżku - telefon i książka ;) ),wąchać... no i oczywiście czytać. A właściwie, delektować, gdyż nie potrafię i nie chcę czytać w pośpiechu. Staram się być na bieżąco z wszystkimi bestsellerami, ale jakoś tak... jak tylko po jakiś sięgnę, od razu odkładam prawie nietknięte. Uwielbiam natomiast książki stare, i bardzo często zapomniane przez świat, ciężko dostępne, lub znane jedynie przez koneserów. Na nich chciałabym się skupić. Oczywiście, znajdą się tu także tytuły znane, ale tylko jeśli uznam je za warte uwagi. Tak więc miłej lektury ;)