niedziela, 6 listopada 2016

I shall be free


Bob Dylan - "Kroniki tom I"

Książka Dylana wpadła mi w oko już jakiś czas temu, mniej więcej kiedy przeczytałam krótki artykuł o tym, dlaczego prawdopodobieństwo, że dostanie Nobla, wcale nie jest takie małe. Była to interesująca teoria, więc gdy zobaczyłam w tym roku jego nazwisko pomiędzy Murakamim (nie ma szans, o czym wie każdy, kto przeczytał chociaż kilku noblistów - zupełnie inny typ prozy) a Roth'em (gdyby chcieli, już dawno by mu tę nagrodę dali), pomyślałam sobie "aha, całkiem czemu nie!". Wiem, że teraz łatwo mówić, no cóż, nikogo nie zmuszam by wierzył mi na słowo ;) Niestety, gdy na początku października planowałam masowe zamówienie z Czarnego, nakład książki nagle się wyczerpał (hmm, ciekawe czemu?). Z pomocą na szczęście przyszedł mi niezawodny poznański Arsenał ;)

Raczej nie gustuję w książkach typu wspomnienia, dzienniki, listy...pewnie dlatego, że gdy widzę grube tomiszcza autorstwa Mrożka, Grudzińskiego, Gombrowicza czy ostatnio wydane Osieckiej, to mój mózg od razu oblicza, ile czasu może mi zająć przebrnięcie przez nie, i kręci swoim hipotetycznym nosem z niezadowoleniem (jakby nie patrzeć zanim się rozgrzałam na tyle, by pochłonąć "Lód" Dukaja bez odmrożenia sobie palców, minęło pół roku). Podobnie jest zresztą z każdą grubą książką, choć w tym wypadku często wchodzi w grę kilka tomów. Na moje nieszczęście "Małe życie" miałam w wersji e-book, więc nie do końca świadoma objętości zmarnowałam prawie cały lipiec... ale jest to trauma, do której nie mam ochoty wracać. Tymczasem Kroniki mają tylko 225 stron.

No właśnie, kroniki. Nazwa jest trochę myląca, bo, przynajmniej mi, słowo "kroniki" kojarzy się z opisywaniem czegoś rok po roku w chronologicznym porządku. Najwyraźniej Dylanowi już nie bardzo... Po pierwsze, poza jednym rozdziałem, autor właściwie nie zaznacza, jaką część swojego życia opisuje, i musimy to wyciągać z kontekstu. Szybko okazuje się, że i to nie jest proste, bo skacze po miesiącach i latach w przód i tył, niczym pasikonik, czyli pisząc na zasadzie skojarzeń, tak zwanym strumieniem świadomości (sam wielokrotnie wspomina, że w młodości uwielbiał Kerouac'a, który stosował ten sam styl). Po drugie... można by pomyśleć, że przynajmniej rozdziały będą uporządkowane chronologicznie. Znowu błąd! Dylan najpierw mówi o tym, gdy jako młodzik przybył do Nowego Jorku, potem nagle jest już sławnym piosenkarzem z żoną i gromadką dzieci, następnie przeżywa kryzys artystyczny pod koniec lat 80-tych by na samym końcu... wrócić do początku swojej kariery. Tak jakby w ostatnim rozdziale po prostu poupychał to, co mu się nie zmieściło w pierwszym. Z książki jednak wynika, że artysta bardzo lubi mylić tropy, więc może i w przypadku tytułu o to chodziło?

Przyznaję, żadną wielką fanką Dylana nigdy nie byłam(no, może mam lekką słabość do "Hurricane"), acz nie twierdzę też, że jest beznadziejny. Ma po prostu lepsze i gorsze kawałki, a że napisał ich setki (tysiące?), to wiadomo, że metodą prób i błędów prędzej czy później wpadnie komuś w ucho. Do tego zaczął karierę w raczej niespokojnych czasach, śpiewając o trudnych tematach, nie ma się więc co dziwić, że, zupełnie niespodziewanie dla siebie samego, stał się z dnia na dzień ikoną rewolucji lat 60-tych. Co ciekawe, jak wynika z książki, był tym faktem niesamowicie podirytowany.

Generalnie książka jest trochę nierówna. Są momenty dla osoby niezagłębiającej się w historię nowojorskiej bohemy przełomu lat 50-tych i 60-tych ździebko nużące, pełne nazwisk, które niewiele mówią osobie żyjącej 50 lat później. Sama, gdy któreś nazwisko pojawiało się wyjątkowo często, sięgałam do głębin Wielkiego Internetu i odszukiwałam najbardziej znane utwory, nie zawsze jednak czując zachwyt, którym próbował mnie zarazić autor. Gdy przebrnie się przez te tyrady pełne nazw zespołów, utworów, ludzi z innej epoki, ukazuje nam się człowiek o charakterze, rzekłabym, chaotycznym neutralnym. Taki typowy bard. Człowiek, który za swój życiowy cel obrał opowiadanie historii w formie śpiewanej, ale jednocześnie nie lubiący się w te historie mieszać. Poeta. A niejeden poeta przecież już Nobla dostał. O co więc ten cały krzyk? Bo śpiewa? No i co z tego?

Dylan zawsze uważał się za przeciętnego człowieka, który po prostu robi to, co uważa za słuszne. Szkoda, że tacy ludzie są rzadko doceniani, a zwraca się uwagę na krzykaczy, którzy nie mają nic mądrego do powiedzenia.

Na koniec cytat o tym, jak Dylan odbiera tytuł honoris causa w Princeton. Może rzuci lekkie światło na to, dlaczego artysta tak długo ignorował Szwecką Akademię.

"- Choć znają go miliony, unika rozgłosu i zrzeszeń, wybierając życie rodzinne i izolację. Choć niebawem osiągnie niebezpieczny wiek trzydziestu lat, pozostaje autentycznym wyrazicielem niespokojnego i wrażliwego sumienia Młodej Ameryki.

Chryste Panie! To było jak uderzenie gromu. Wszystko się we mnie gotowało, ale nie dałem tego po sobie poznać. Niespokojne sumienie Młodej Ameryki! Znów to samo. Nie mogłem w to uwierzyć! Po raz kolejny dałem się nabrać. Laudator mógł powiedzieć wiele rzeczy, zająć się moją muzyką. Kiedy powiedział, że wolę się izolować od świata, zabrzmiało to tak, jakbym wolał siedzieć w żelaznym grobowcu, do którego wsuwają mi jedzenie na tacy.

Oślepiało mnie słońce, ale widziałem twarze ludzi, którzy dziwnie się na mnie gapili. Byłem tak wściekły, że miałem ochotę walić głową w ścianę. [...] Szepcząc i mamrocząc do mikrofonu, dobrnąłem jakoś do końca ceremonii i odebrałem cenny zwój. Wsiedliśmy do wielkiego buicka i odjechaliśmy. To był dziwny dzień.

- Banda fiutów jadących na ręcznym - rzucił Crosby."