czwartek, 19 września 2013

Wino truskawkowe.


Andrzej Stasiuk - "Opowieści Galicyjskie"

Zdarzyła mi się przerwa, wiem. Tymczasem, wraz ze zbliżającym się wielkimi krokami październikiem najwyższa pora wchłonąć trochę czeskości. Czemu? Ano, bo tak ;P

Tymczasem, póki do Czech nie dotarłam, będzie coś, co od dawna czekało u mnie na półce, na dodatek przeczytane, ale jakoś tak się zabrać nie mogłam. W związku z tym może być trochę nieprecyzyjnie, jak coś, co zdarzyło się dawno, mimochodem, gdzieś obok naszego życia...

Stasiuka uwielbiam. Co do tego nie mam wątpliwości - jest i od dawna był u mnie jednym z niewielu polskich pisarzy współczesnych, do których odważyłam się sięgnąć i od razu się zakochałam. Głównie przez jego dwie powieści: "Jak zostałem pisarzem" i "Przez rzekę". Chętnie pochłonęłabym je jeszcze raz. Albo i dwadzieścia.

Poza "Jadąc do Babadag", które kurzy się i czeka na mnie na półce od wieeelu lat (podejście nr 1, parę lat temu, 0:1 dla książki ;/), Stasiuk grubych dzieł raczej nie tworzy. Może to i lepiej. Czemu? Bo Stasiuk, niczym szaman, operuje magią, którą nie każdemu dane jest pojąć...

No właśnie, ale miałam mówić o "Opowieściach..." Jest w nich magii aż do przesytu. Właściwie, gdy sięgam po książkę, mam wrażenie, że z jej stronic wpływa mgła. Poranka. Kresowa na do datek. Pociągam nosem, i czuję orzeźwiające, górskie powietrze... aż chciałoby się, żeby czas się zatrzymał. Nic dziwnego, że Stasiuk przeniósł się w góry.

A co z fabułą, spytacie? Dzieje się tam cokolwiek? Czy książkę może należy tylko wąchać? Ano jakaś istnieje. Znika, pojawia się, i właściwie nie wiadomo, czy jest, czy nie bardzo. Jedynie na chwilę przed ostatnią stroną nagle robi się całkiem wyraźna, po czym... zakończenie pozostaje niedopowiedziane. Można by powiedzieć, że to zbiór zasłyszanych opowieści, wrażeń, opisów, a w między to jakby mimochodem wplątana fabuła, której właściwie trzeba się doszukiwać.

Dopełnieniem, bo na pewno nie idealnym przeniesieniem na ekran książki, jest właśnie "Wino Truskawkowe" Jabłońskiego. Dla mnie to taki wyjątek od reguły, bo normalnie nie lubię oglądać ekranizacji przed przeczytaniem książki, a tym razem dopiero po filmie postanowiłam po nią sięgnąć. I o dziwo wydaje mi się, że kolejność była dobra, bo nie straciłam nic z lektury, a znając fabułę, łatwiej mi było skupić się na czarach, które Stasiuk odprawia ;)




"Lecz w tym wypadku data jest niepewna. Nigdzie jej nie odnotowano, jakby dwa istniejące tutaj kalendarze, gregoriański i juliański, znosiły się nawzajem, sytuując zdarzenia w bezprzymiotnikowym Czasie.

Resztki pokruszonego gontu walają się w trawie. Tkwiące w nich gwoździe mają niespotykany dzisiaj, kwadratowy przekrój. Niewykluczone, że były kute, każdy z osobna, w jakiejś cygańskiej kuźni albo wprost na miejscu, w miarę jak przybijano poszycie.

No więc ten bezprzymiotnikowy czas jest kuszący. Potrzeba porządku, nazwy, skutku i przyczyny dotyczy również imaginacji. Z tego biorą się wszystkie zmyślone historie, w które z czasem zaczynamy wierzyć. Być może wyobraźnia i wiara nie mogą bez siebie istnieć, bo mają wspólną istotę - nie wymagają dowodu."

A. Stasiuk, "Opowieści galicyjskie" s.39