niedziela, 28 kwietnia 2013

Nawałnica mieczy.

Martin, George R. R. - "Pieśń Lodu i Ognia"

Od razu mówię, że za przerwę w pisaniu przeprosin nie usłyszycie. Mogę się jedynie wytłumaczyć, że w moim życiu nagle zaczęło się dziać za dużo i za szybko i najzwyczajniej na świecie nie miałam czasu na czytanie, a co dopiero mówić o pisaniu recenzji. Z tej samej okazji niestety na razie posty będą się pojawiać o wiele rzadziej.

Tym razem będzie ogólnie o sadze Martina, gdyż dziwnie tak zaczynać recenzję od trzeciego tomu, poza tym dla mnie to jedna całość, jak Nekroskop, Diuna czy Harry Potter. Wiadomo, że są gorsze i lepsze tomy, ale przecież nie pomija się czytania "Zakonu Feniksa" bo jest słaby, skoro jest częścią sagi. 
Pamiętam, w poprzednim życiu jeszcze, jak znajomi nagle zaczęli się jarać tym, że jest kręcony jakiś super serial na podstawie super książek fantasy, których do tej pory żaden z nich nie czytał. Zostałam zasypana filmikami z planu - najbardziej utkwił mi w głowie fragment z dwójką blondwłosego rodzeństwa rozmawiającą o smokach i tym, że muszą odzyskać swój tron. Nooo, skoro są smoki, to moje zainteresowanie nagle wzrasta około 66 - krotnie. I tak zaczęło się szaleństwo, czyli zakupiłam śliczny, drogi jak cholera pierwszy tom z serialowym Nedem Starkiem zasiadającym na Tronie z mieczy i łypiącym groźnie na każdego, kto śmie po niego sięgnąć. Nieustraszona, wzięłam książkę od razu w obroty i... zaczęłam na niej przysypiać. Męczyłam ją grubo ponad miesiąc, licząc strony do kolejnej Aryi albo Tyriona, bo ich perypetie akurat wydały mi się najbardziej wciągające. Na szczęście udało mi się dotrzeć do śmierci Neda tuż przed pojawieniem się odcinka, więc szok, jaki wywołało to zdarzenie wśród Amerykanów, nie stał się moim udziałem ;)
Mogłam odłożyć książkę, pójść na łatwiznę i po prostu dać się porwać serialowi. Mogłam, ale nie zrobiłam tego gdyż byłam zachwycona. Różnorodnością postaci, krain, wielowątkowością, i tym, że każdy rozdział wyglądał inaczej, przedstawiał zupełnie inny świat z perspektywy kompletnie różnych osób. Tak na przykład przy Sansie było dużo opisów strojów, wokół Aryi ciągle działo się dużo ważnych, choć dla reszty świata błahych spraw, a Tyrion zabawiał mnie inteligentnymi żartami. Z jednej strony mamy Daenerys, gotującą się w żarze zamorskich krain, z drugiej zamarzającego na kość Jona czy Sama. W poźniejszych tomach pojawili się także... no właśnie, tu zaczyna się problem, bo moje szaleństwo poszło na tyle daleko, że następne tomy postanowiłam czytać po angielsku. Chodzi mi o Wolnych Ludzi zza muru, tudzież wildlings, jak zwą ich ludzie "z Południa". I o to, co bardzo mi się spodobało, czyli dialekty. To, że prosty człowiek mówi prostym językiem, a wyższe sfery pokręconym i wyszukanym, byle jak najbardziej zwieść rozmówcę i ukryć swoje intencje.
Więc co z tego, że książka odrobinę się ciągnie, skoro jest tak wielobarwna, i na swój sposób bardzo wciągająca i fascynująca? Fakt, trzeba mieć do niej cierpliwość. Dla niecierpliwych polecam gorąco serial, który wprawdzie powoli zaczyna odbiegać nieco od fabuły książki, ale i tak wg mnie jest nakręcony świetnie.
Na koniec, pewnie się zastanawiacie, co mnie skłoniło do nabycia angielskiej wersji? Po pierwsze, cena!  To wstyd i hańba, że oryginał w wersji kieszonkowej można dostać za marne 30zł w empiku, a polskie wydanie 15zł drożej! Rozumiem, że za tłumaczenie, że prawa autorskie... ale pewnie za jeden egzemplarz wychodzi jakaś złotówka, dwa, a gdzie podziewa się reszta? Po drugie mój wybór przypieczętowało przeczytanie tłumaczenia wierszyka, widocznego poniżej na zdjęciu. Sama, w 5 minut skleciłam lepsze, i jedynym minusem był brak rymów. A po trzecie... oryginał naprawdę wymiata, i przynajmniej na nim nie przysypiam ;) Tak więc miłego czytania/oglądania, ja tymczasem znikam na spacer, bo ładna pogoda dziś, a ja o dziwo mam wolne.