wtorek, 20 sierpnia 2013

Zmora gimnazjalistów.


Ernest Hemingway - "Stary człowiek i morze"


Tak bardzo chciałabym wam polecić dzisiaj jakąś ciekawą, wciągającą książkę... tym bardziej, że najwyraźniej zaczęła się pora monsunowa, więc wszelkie zajęcia na dworze z przyczyn technicznych trzeba odwołać. Tak bym chciała, och jakże bym chciała, problem jednak w tym, że książki mniej ciekawe, których recenzje do tej pory przekładałam na tajemnicze i nieokreślone "kiedy indziej" nie tylko zaczynają się niecierpliwić, ale i groźnie na mnie patrzeć.

Szatański głosik, wydobywający się niekoniecznie z mojej głowy podpowiada:

- Opowiedz historię kotosmoka pływającego z bobrami!

- Ależ Szatanie, wiesz dobrze, że ta opowieść jest dopiero w powijakach, a poza tym raczej nie nadaje się na publikację na blogu zawierającym recenzje książek.

- Awww!

A tak na poważnie, obie "mniej ciekawe" książki dawno oddałam do biblioteki ;P Zmienia to moją sytuację o tyle, że nie muszę się bać, że mnie pogryzą.

Co do "Starego człowieka i morza", nie zostałam zmuszona do czytania jej w podstawówce czy innym gimnazjum. Czasami zastanawia mnie, jak to się stało, że tyle lektur ominęłam ("Alchemika" na przykład - uff!). Tym bardziej, że mam wrażenie, iż liceum to było jedno wielkie przysypianie nad "Potopem" i "Panem Tadeuszem". Sama jednak legenda o książce skutecznie i na długie lata zniechęciła mnie do sięgnięcia po nią.

Można by powiedzieć, że "Stary człowiek i morze" jest o... starym człowieku i morzu. No i może o wielkiej rybie. I pewnie jest tam jakaś wieelka metafora życia, coś w stylu walczymy, staramy się, a na koniec i tak nic z tego nie mamy.

No cóż, już kiedyś wspominałam, że do Hemingwaya trzeba wiedzieć jak podejść. Mnie książka, wciągnęła tak, że pochłonęłam ją w 3 godziny. Choć, to pewnie też skutek tego, że była krótka ;P

Z pozoru prosta czynność, jaką jest łowienie ryb, staje się czymś niesamowitym, gdy zdajemy sobie sprawę, że jesteśmy na środku morza, prawie bez jedzenia i picia, a dookoła nas pływają rekiny. Czułam, jak rośnie we mnie napięcie - uda mu się czy się nie uda? A potem ten smutek, gdy kawałek po kawałku nasza (bo przecież płyniemy razem ze staruszkiem w tej łodzi, jaka szkoda, że nie możemy mu pomóc!) ryba znika w żołądkach głodnych bestii.

Co jest niezwykłego w łowieniu ryb? Z pozoru nic. Ale czy ktokolwiek z was będzie miał kiedyś okazję znaleźć się samemu w małej łódce nie mając w zasięgu wzroku lądu? Pewnie nie. Chyba, że wyruszycie w podróż ze starym człowiekiem i własną wyobraźnią... :)



środa, 14 sierpnia 2013

Dogorywająca wyspa


Maciej Wasilewski - "Jutro przypłynie królowa"


Miałam zacząć od "Buntu na Bounty" i zacznę, aczkolwiek musiałam pokasować wszystko co wczoraj niezdarnie z siebie przez ponad godzinę próbowałam wyciągnąć. Przyczyną braku weny od dwóch dni są, jak to mój dziadek określił "dziewczyny". Innymi słowy, przeżywam istny najazd warzywa polskich emerytów - standardowo dziadek (który normalnie sobie spokojnie żyje i nikomu nie wadzi) plus pół standardowo babcia (przebywająca zazwyczaj gdzie indziej) plus brat babci z żoną. Średnia wieku ponad 300, a ja mam wrażenie, że około 40...

Anyway! Dzięki brakowi weny udało mi się podreperować wczorajszy brak wiedzy i obejrzałam w końcu przesławny "Bunt na Bounty" z Hopkinsem i Gibsonem. Dowiedziałam się między innymi dlaczego tak często swego czasu widziałam jego reklamę na Polsacie (Cycki!) i dlaczego mimo tego nigdy do tej pory go nie widziałam (Cycki!). Film (poza cyckami oczywiście) traktuje o buncie, który jak na bunt jest wyjątkowo niekrwawy i nieciekawy, a do tego, jak na opowieść prawie piracką zawiera w sobie za mały procent skarbów, papug, jednookich/rękich/nogich piratów no i oczywiście bitew morskich, a ostatnio także krakenów i Johnny'ego Deppa (sporadycznie Orlando Blooma i Keiry Knightley jak kto lubi). I pomyśleć, że podobno prawdziwe historie są najciekawsze. No cóż, w gruncie rzeczy czy to ważne, skoro są cycki?

Cała późniejsza historia buntowników z okrętu "Bounty" także kręci się wokół cycków. W ostatnich scenach filmu widzimy, jak statek dociera do malutkiej wyspy zwanej Pitcairn, a bohaterowie palą statek. Miny mają raczej nietęgie, w końcu za dezercję grozi im stryczek, a dookoła tylko woda i... kilka par cycków. Tylu facetów, tak mało cycków...

Pomimo wojen (swoją drogą, wojna na 62 km² musi wyglądać ciekawie... czytaliście "Władcę Much"?), klęsk żywiołowych, chorób (psychicznych, wenerycznych... do wyboru do koloru) i prawie zerowego kontaktu ze światem zewnętrznym (przynajmniej na początku, bo teraz mają nawet internet ;) ) udaje im nawet trochę rozmnożyć, ba, dotrwać do XXI wieku.

A nam do właściwej fabuły książki. Stan mieszkańców: 48 i maleje. Nikt nikomu nie ufa. A zaufanie to przecież podstawa w tak małej społeczności. I cóż, skoro od wielu lat większość, jeśli nie wszystkie dziewczyny na wyspie były regularnie gwałcone?

Autorowi udało się dostać na wyspę pod pretekstem badań antropologicznych. Opowieść o pozostałych na miejscu ludziach przeplata się z zeznaniami i zwierzeniami kobiet, które odważyły się mówić (zostały za to wykluczone i wydalone z wyspy).

Jak to jest? Żyć w takiej małej społeczności? Gdy wszystko zależy od najsilniejszych mężczyzn i broń boziu powiedzieć na któregoś z nich złe słowo. Do tego, gdy gwałty wyszły na jaw, odbywa się rozprawa, w końcu oskarżeni mają sami sobie zbudować więzienie, które częściowo finansuje im rząd brytyjski. "Więzienie" wygląda jak hotel. Na tak odległej wyspie nawet interwencja z zewnątrz wydaje się farsą...

Tak więc historia przeklętej załogi "Bounty" od cycków się zaczęła i przez cycki być może się skończy. Choć mieszkańcy wciąż walczą i próbują naprawić imię wyspy. A z innej beczki: na polskim rynku podobno można kupić pitcairneński miód (ktokolwiek widział ktokolwiek wie, chętnie dowiem się cenę).



"Lewa brew podniesiona, prawa opuszczona. Lewa łączy się z mózgiem, chce walczyć, pyta, jak pokonać przeciwność. Prawa brew zdradza strach, czeka na najgorsze. Usta szeroko otwarte, nieartykułowany dźwięk. Lęk jest gwałtownym ruchem głowy, szukaniem drogi ucieczki, a gdy jej nie ma, jest lustrowaniem najbliższej przestrzeni: gdzie szpadel, młotek, siekiera? Nie ma. W obronie człowiek wyciąga ręce: zapora, mur. Zamyka oczy. Stoi w bezruchu i na bezdechu. Serce uderza o żebra. Podnoszą się włosy na skórze, drżą mięśnie. Wygląda, że zemdleje, przeraźliwie blada twarz. Konwulsyjne ruchy warg, ścisk gardła. Wytrzeszczone oczy spoglądają w jedno miejsce. Człowiek zaciska i otwiera dłonie, ale nie wie dlaczego. Gdy strach osiąga apogeum, wydaje się, że słychać przeraźliwy krzyk. Ale człowiek milczy i żadnego krzyku nie ma. Pot zalewa ciało. Mięśnie się rozluźniają."

czwartek, 1 sierpnia 2013

Black cat, red cat, dead cat?


Łukasz Orbitowski - "Horror Show"

Nie wiem czy pamiętacie, jakieś pół roku temu recenzowałam mało znane opowiadanie* Orbitowskiego. Razem z nim wśród starych papierów znalazłam pierwszy rozdział "Horror Show". Bez większych problemów znalazłam na allegro całość w wersji papierowej, wydaną przez tajemnicze i nicminiemówiące wydawnictwo Ha!art.

Z okładki gapi się w przestrzeń wściekle czerwony kot, przechadzający się po stercie ludzkich czaszek. Dalej jest tylko ciekawiej. Poznajemy kolesia, powiedzmy koło trzydziestki, wyglądu pospolitego z równie nie rzucającą się w oczy twarzą (choć w mojej wyobraźni jawił się w skórzanej kurtce, tanich jeansach i z wiecznie nie gasnącym papierosem w ustach). Innymi słowy, typowy ziomek z giełdy, handlujący wszystkim, czym się da, a nawet tym, czym się nie da. Giełdziarz (bo tak go zwą) wiedzie sobie spokojnie popaprane życie, do czasu, gdy pewnego wieczoru nie do końca trzeźwy wraca do domu i orientuje się, że nie ma kluczy.

I tu mały przerywnik. Pamiętacie filmik sprzed paru lat pt. "Jestem hardkorem"? Mam dziwne wrażenie, że był inspirowany tą właśnie książką :D Choć z drugiej strony "hardkor" raczej nie wyglądał na osobnika obytego z polską literaturą fantastyczną ;P

No więc w tym momencie Giełdziarz poznaje rudowłosego Brandona. Który niekoniecznie jest hardkorem, ale człowiekiem też nie za bardzo...

Im głębiej brniemy, tym bardziej robi się nieprawdopodobnie. Nie jest to wprawdzie "Mistrz i Małgorzata", ale klimat całkiem podobny. Jak na pierwszą powieść jest nieźle, a nawet w miarę zajebiście. Osobiście Orbitowski trafia w moje gusta. Ostatnio zabrałam się nawet za śledzenie jego "Tygodnia z Głowy", do którego link załączam:

http://orbitowski.pl/



* http://skladnicaksiagzapomnianych.blogspot.com/2012/10/short-stories-diabe-w-krakowie.html