czwartek, 19 września 2013

Wino truskawkowe.


Andrzej Stasiuk - "Opowieści Galicyjskie"

Zdarzyła mi się przerwa, wiem. Tymczasem, wraz ze zbliżającym się wielkimi krokami październikiem najwyższa pora wchłonąć trochę czeskości. Czemu? Ano, bo tak ;P

Tymczasem, póki do Czech nie dotarłam, będzie coś, co od dawna czekało u mnie na półce, na dodatek przeczytane, ale jakoś tak się zabrać nie mogłam. W związku z tym może być trochę nieprecyzyjnie, jak coś, co zdarzyło się dawno, mimochodem, gdzieś obok naszego życia...

Stasiuka uwielbiam. Co do tego nie mam wątpliwości - jest i od dawna był u mnie jednym z niewielu polskich pisarzy współczesnych, do których odważyłam się sięgnąć i od razu się zakochałam. Głównie przez jego dwie powieści: "Jak zostałem pisarzem" i "Przez rzekę". Chętnie pochłonęłabym je jeszcze raz. Albo i dwadzieścia.

Poza "Jadąc do Babadag", które kurzy się i czeka na mnie na półce od wieeelu lat (podejście nr 1, parę lat temu, 0:1 dla książki ;/), Stasiuk grubych dzieł raczej nie tworzy. Może to i lepiej. Czemu? Bo Stasiuk, niczym szaman, operuje magią, którą nie każdemu dane jest pojąć...

No właśnie, ale miałam mówić o "Opowieściach..." Jest w nich magii aż do przesytu. Właściwie, gdy sięgam po książkę, mam wrażenie, że z jej stronic wpływa mgła. Poranka. Kresowa na do datek. Pociągam nosem, i czuję orzeźwiające, górskie powietrze... aż chciałoby się, żeby czas się zatrzymał. Nic dziwnego, że Stasiuk przeniósł się w góry.

A co z fabułą, spytacie? Dzieje się tam cokolwiek? Czy książkę może należy tylko wąchać? Ano jakaś istnieje. Znika, pojawia się, i właściwie nie wiadomo, czy jest, czy nie bardzo. Jedynie na chwilę przed ostatnią stroną nagle robi się całkiem wyraźna, po czym... zakończenie pozostaje niedopowiedziane. Można by powiedzieć, że to zbiór zasłyszanych opowieści, wrażeń, opisów, a w między to jakby mimochodem wplątana fabuła, której właściwie trzeba się doszukiwać.

Dopełnieniem, bo na pewno nie idealnym przeniesieniem na ekran książki, jest właśnie "Wino Truskawkowe" Jabłońskiego. Dla mnie to taki wyjątek od reguły, bo normalnie nie lubię oglądać ekranizacji przed przeczytaniem książki, a tym razem dopiero po filmie postanowiłam po nią sięgnąć. I o dziwo wydaje mi się, że kolejność była dobra, bo nie straciłam nic z lektury, a znając fabułę, łatwiej mi było skupić się na czarach, które Stasiuk odprawia ;)




"Lecz w tym wypadku data jest niepewna. Nigdzie jej nie odnotowano, jakby dwa istniejące tutaj kalendarze, gregoriański i juliański, znosiły się nawzajem, sytuując zdarzenia w bezprzymiotnikowym Czasie.

Resztki pokruszonego gontu walają się w trawie. Tkwiące w nich gwoździe mają niespotykany dzisiaj, kwadratowy przekrój. Niewykluczone, że były kute, każdy z osobna, w jakiejś cygańskiej kuźni albo wprost na miejscu, w miarę jak przybijano poszycie.

No więc ten bezprzymiotnikowy czas jest kuszący. Potrzeba porządku, nazwy, skutku i przyczyny dotyczy również imaginacji. Z tego biorą się wszystkie zmyślone historie, w które z czasem zaczynamy wierzyć. Być może wyobraźnia i wiara nie mogą bez siebie istnieć, bo mają wspólną istotę - nie wymagają dowodu."

A. Stasiuk, "Opowieści galicyjskie" s.39

wtorek, 20 sierpnia 2013

Zmora gimnazjalistów.


Ernest Hemingway - "Stary człowiek i morze"


Tak bardzo chciałabym wam polecić dzisiaj jakąś ciekawą, wciągającą książkę... tym bardziej, że najwyraźniej zaczęła się pora monsunowa, więc wszelkie zajęcia na dworze z przyczyn technicznych trzeba odwołać. Tak bym chciała, och jakże bym chciała, problem jednak w tym, że książki mniej ciekawe, których recenzje do tej pory przekładałam na tajemnicze i nieokreślone "kiedy indziej" nie tylko zaczynają się niecierpliwić, ale i groźnie na mnie patrzeć.

Szatański głosik, wydobywający się niekoniecznie z mojej głowy podpowiada:

- Opowiedz historię kotosmoka pływającego z bobrami!

- Ależ Szatanie, wiesz dobrze, że ta opowieść jest dopiero w powijakach, a poza tym raczej nie nadaje się na publikację na blogu zawierającym recenzje książek.

- Awww!

A tak na poważnie, obie "mniej ciekawe" książki dawno oddałam do biblioteki ;P Zmienia to moją sytuację o tyle, że nie muszę się bać, że mnie pogryzą.

Co do "Starego człowieka i morza", nie zostałam zmuszona do czytania jej w podstawówce czy innym gimnazjum. Czasami zastanawia mnie, jak to się stało, że tyle lektur ominęłam ("Alchemika" na przykład - uff!). Tym bardziej, że mam wrażenie, iż liceum to było jedno wielkie przysypianie nad "Potopem" i "Panem Tadeuszem". Sama jednak legenda o książce skutecznie i na długie lata zniechęciła mnie do sięgnięcia po nią.

Można by powiedzieć, że "Stary człowiek i morze" jest o... starym człowieku i morzu. No i może o wielkiej rybie. I pewnie jest tam jakaś wieelka metafora życia, coś w stylu walczymy, staramy się, a na koniec i tak nic z tego nie mamy.

No cóż, już kiedyś wspominałam, że do Hemingwaya trzeba wiedzieć jak podejść. Mnie książka, wciągnęła tak, że pochłonęłam ją w 3 godziny. Choć, to pewnie też skutek tego, że była krótka ;P

Z pozoru prosta czynność, jaką jest łowienie ryb, staje się czymś niesamowitym, gdy zdajemy sobie sprawę, że jesteśmy na środku morza, prawie bez jedzenia i picia, a dookoła nas pływają rekiny. Czułam, jak rośnie we mnie napięcie - uda mu się czy się nie uda? A potem ten smutek, gdy kawałek po kawałku nasza (bo przecież płyniemy razem ze staruszkiem w tej łodzi, jaka szkoda, że nie możemy mu pomóc!) ryba znika w żołądkach głodnych bestii.

Co jest niezwykłego w łowieniu ryb? Z pozoru nic. Ale czy ktokolwiek z was będzie miał kiedyś okazję znaleźć się samemu w małej łódce nie mając w zasięgu wzroku lądu? Pewnie nie. Chyba, że wyruszycie w podróż ze starym człowiekiem i własną wyobraźnią... :)



środa, 14 sierpnia 2013

Dogorywająca wyspa


Maciej Wasilewski - "Jutro przypłynie królowa"


Miałam zacząć od "Buntu na Bounty" i zacznę, aczkolwiek musiałam pokasować wszystko co wczoraj niezdarnie z siebie przez ponad godzinę próbowałam wyciągnąć. Przyczyną braku weny od dwóch dni są, jak to mój dziadek określił "dziewczyny". Innymi słowy, przeżywam istny najazd warzywa polskich emerytów - standardowo dziadek (który normalnie sobie spokojnie żyje i nikomu nie wadzi) plus pół standardowo babcia (przebywająca zazwyczaj gdzie indziej) plus brat babci z żoną. Średnia wieku ponad 300, a ja mam wrażenie, że około 40...

Anyway! Dzięki brakowi weny udało mi się podreperować wczorajszy brak wiedzy i obejrzałam w końcu przesławny "Bunt na Bounty" z Hopkinsem i Gibsonem. Dowiedziałam się między innymi dlaczego tak często swego czasu widziałam jego reklamę na Polsacie (Cycki!) i dlaczego mimo tego nigdy do tej pory go nie widziałam (Cycki!). Film (poza cyckami oczywiście) traktuje o buncie, który jak na bunt jest wyjątkowo niekrwawy i nieciekawy, a do tego, jak na opowieść prawie piracką zawiera w sobie za mały procent skarbów, papug, jednookich/rękich/nogich piratów no i oczywiście bitew morskich, a ostatnio także krakenów i Johnny'ego Deppa (sporadycznie Orlando Blooma i Keiry Knightley jak kto lubi). I pomyśleć, że podobno prawdziwe historie są najciekawsze. No cóż, w gruncie rzeczy czy to ważne, skoro są cycki?

Cała późniejsza historia buntowników z okrętu "Bounty" także kręci się wokół cycków. W ostatnich scenach filmu widzimy, jak statek dociera do malutkiej wyspy zwanej Pitcairn, a bohaterowie palą statek. Miny mają raczej nietęgie, w końcu za dezercję grozi im stryczek, a dookoła tylko woda i... kilka par cycków. Tylu facetów, tak mało cycków...

Pomimo wojen (swoją drogą, wojna na 62 km² musi wyglądać ciekawie... czytaliście "Władcę Much"?), klęsk żywiołowych, chorób (psychicznych, wenerycznych... do wyboru do koloru) i prawie zerowego kontaktu ze światem zewnętrznym (przynajmniej na początku, bo teraz mają nawet internet ;) ) udaje im nawet trochę rozmnożyć, ba, dotrwać do XXI wieku.

A nam do właściwej fabuły książki. Stan mieszkańców: 48 i maleje. Nikt nikomu nie ufa. A zaufanie to przecież podstawa w tak małej społeczności. I cóż, skoro od wielu lat większość, jeśli nie wszystkie dziewczyny na wyspie były regularnie gwałcone?

Autorowi udało się dostać na wyspę pod pretekstem badań antropologicznych. Opowieść o pozostałych na miejscu ludziach przeplata się z zeznaniami i zwierzeniami kobiet, które odważyły się mówić (zostały za to wykluczone i wydalone z wyspy).

Jak to jest? Żyć w takiej małej społeczności? Gdy wszystko zależy od najsilniejszych mężczyzn i broń boziu powiedzieć na któregoś z nich złe słowo. Do tego, gdy gwałty wyszły na jaw, odbywa się rozprawa, w końcu oskarżeni mają sami sobie zbudować więzienie, które częściowo finansuje im rząd brytyjski. "Więzienie" wygląda jak hotel. Na tak odległej wyspie nawet interwencja z zewnątrz wydaje się farsą...

Tak więc historia przeklętej załogi "Bounty" od cycków się zaczęła i przez cycki być może się skończy. Choć mieszkańcy wciąż walczą i próbują naprawić imię wyspy. A z innej beczki: na polskim rynku podobno można kupić pitcairneński miód (ktokolwiek widział ktokolwiek wie, chętnie dowiem się cenę).



"Lewa brew podniesiona, prawa opuszczona. Lewa łączy się z mózgiem, chce walczyć, pyta, jak pokonać przeciwność. Prawa brew zdradza strach, czeka na najgorsze. Usta szeroko otwarte, nieartykułowany dźwięk. Lęk jest gwałtownym ruchem głowy, szukaniem drogi ucieczki, a gdy jej nie ma, jest lustrowaniem najbliższej przestrzeni: gdzie szpadel, młotek, siekiera? Nie ma. W obronie człowiek wyciąga ręce: zapora, mur. Zamyka oczy. Stoi w bezruchu i na bezdechu. Serce uderza o żebra. Podnoszą się włosy na skórze, drżą mięśnie. Wygląda, że zemdleje, przeraźliwie blada twarz. Konwulsyjne ruchy warg, ścisk gardła. Wytrzeszczone oczy spoglądają w jedno miejsce. Człowiek zaciska i otwiera dłonie, ale nie wie dlaczego. Gdy strach osiąga apogeum, wydaje się, że słychać przeraźliwy krzyk. Ale człowiek milczy i żadnego krzyku nie ma. Pot zalewa ciało. Mięśnie się rozluźniają."

czwartek, 1 sierpnia 2013

Black cat, red cat, dead cat?


Łukasz Orbitowski - "Horror Show"

Nie wiem czy pamiętacie, jakieś pół roku temu recenzowałam mało znane opowiadanie* Orbitowskiego. Razem z nim wśród starych papierów znalazłam pierwszy rozdział "Horror Show". Bez większych problemów znalazłam na allegro całość w wersji papierowej, wydaną przez tajemnicze i nicminiemówiące wydawnictwo Ha!art.

Z okładki gapi się w przestrzeń wściekle czerwony kot, przechadzający się po stercie ludzkich czaszek. Dalej jest tylko ciekawiej. Poznajemy kolesia, powiedzmy koło trzydziestki, wyglądu pospolitego z równie nie rzucającą się w oczy twarzą (choć w mojej wyobraźni jawił się w skórzanej kurtce, tanich jeansach i z wiecznie nie gasnącym papierosem w ustach). Innymi słowy, typowy ziomek z giełdy, handlujący wszystkim, czym się da, a nawet tym, czym się nie da. Giełdziarz (bo tak go zwą) wiedzie sobie spokojnie popaprane życie, do czasu, gdy pewnego wieczoru nie do końca trzeźwy wraca do domu i orientuje się, że nie ma kluczy.

I tu mały przerywnik. Pamiętacie filmik sprzed paru lat pt. "Jestem hardkorem"? Mam dziwne wrażenie, że był inspirowany tą właśnie książką :D Choć z drugiej strony "hardkor" raczej nie wyglądał na osobnika obytego z polską literaturą fantastyczną ;P

No więc w tym momencie Giełdziarz poznaje rudowłosego Brandona. Który niekoniecznie jest hardkorem, ale człowiekiem też nie za bardzo...

Im głębiej brniemy, tym bardziej robi się nieprawdopodobnie. Nie jest to wprawdzie "Mistrz i Małgorzata", ale klimat całkiem podobny. Jak na pierwszą powieść jest nieźle, a nawet w miarę zajebiście. Osobiście Orbitowski trafia w moje gusta. Ostatnio zabrałam się nawet za śledzenie jego "Tygodnia z Głowy", do którego link załączam:

http://orbitowski.pl/



* http://skladnicaksiagzapomnianych.blogspot.com/2012/10/short-stories-diabe-w-krakowie.html

czwartek, 25 lipca 2013

Jakim jesteś zwierzątkiem?



Suzanne Collins - Trylogia "Igrzyska Śmierci"


Poprzednim razem zadałam pytanie (wiecie, próba interakcji z czytelnikami, sprawdzenie, czy tam wciąż jesteście... Haloooo! ;P) Dałam wam dwa tyg. (aż!) na odpowiedź, ale nikt się nie pofatygował. Naprawdę, trochę mi smutno ;P

Zdecydowałam się więc na Trylogię, którą "męczyłam" jakiś rok, aż w końcu niedawno wymęczyłam trzeci tom. Męczyć to może złe słowo, bo jak już udało mi się zabrać do książki, to szła całkiem sprawnie, jednakowoż fabuła nie była tak dechzapierająca, żeby wchłonąć w siebie wszystko na raz.

Zaczęło się oczywiście od filmu i słodkiej Jennifer Lawrence z warkoczykiem i łukiem w ręce. Ekranizacja całkiem mi się spodobała, ale poczułam pewien niedosyt. A dokładnie, zrodziło się pytanie: co ta Katniss w końcu ma w głowie? Bo to,że uroczy uśmiech, nie schodzący jej z twarzy przez większość filmu był sztuczny, dało się zauważyć na kilometr.

Literaturę młodzieżową raczej omijam, z dwóch powodów: po pierwsze - dawno z niej wyrosłam, po drugie - zazwyczaj to strasznie schematyczny chłam lub po prostu nie warte uwagi nędzne romansidło.

Tym razem muszę przyznać, że trochę się zdziwiłam. Pierwszy tom fabularnie właściwie nie różni się od filmu, ale widzimy wszystko z perspektywy głównej bohaterki - także jej wcale nie takie przyjazne myśli, i desperackie plany. Katniss to przede wszystkim zimno myślące zwierzątko, które przyciśnięte do muru gryzie, drapie, i ani myśli się poddać. Nic dziwnego - wychowała się w świecie, w którym żyje się z dnia na dzień, jedzenie to towar deficytowy a ufać można tylko sobie.

Właściwie największe wrażenie zrobił na mnie ostatni tom, który jest bardzo mroczny - aż dziw, że skończył się jako takim happy endem... ale tylko jako takim. No i pytania, całkiem poważne - czy warto poświęcać życia niewinnych ludzi w imię nie do końca pewnej lepszej przyszłości? Jak bardzo wytrzymała jest ludzka psychika? Jak mocno różnimy się od zwierząt? A może nawet jesteśmy od nich gorsi?

Tak więc jeśli myślicie, że "Igrzyska..." to lekka lektura na lato, to musicie być świadomi, że że jednak trochę waży. Z drugiej strony jeśli zamiast tego macie sięgać po trylogię "Grey'a"... tak, Grey zdecydowanie lepiej się nada... ale na podpałkę do grilla ;P

No i oczywiście najważniejsze pytanie, kogo ach kogo wybierze Katniss? Gale podsumowuje ją trochę z przesadą: Tego, bez którego sobie nie poradzi.
A przecież radzi sobie doskonale sama.

czwartek, 11 lipca 2013

Nawałnica Mieczy part 2

George R. R. Martin - "Nawałnica mieczy: Krew i Złoto"

...czyli część druga, bo Martin się zapędził, i powstało mu takie tomisko, które trzeba było podzielić na dwa... zaledwie sześćset stronnicowe ;) Co dziwniejsze, Taniec smoków w wersji oryginalnej, nawet kieszonkowej, uparcie upychają w jeden, prawie 1200 - stronnicowy wolumin. Choć podział to pewnie też kwestia czasu - w Polsce od razu zwęszyli, że wydawnictwu (acz czytelnikowi niekoniecznie) bardziej się to opłaca ;)
W drugim tomie, jak się pewnie widzowie serialu zdążyli dowiedzieć, faktycznie jest dużo krwi i złota - czyli Lannisterów, bo czerwień to ich kolor rodowy, a złoto... no cóż, tu chyba tłumaczyć nie muszę. Fabuła serialu kończy się gdzieś w 2/3 drugiego tomu, więc możecie sobie wyobrazić moje oburzenie, gdy byłam w 1/3, oglądałam 3 odcinek 3 sezonu i trafiłam na spoilery. Postanowiłam więc poczekać, i ze spokojem dokończyć książkę. Nawet nie wiecie, jaką radochę sprawiła mi ostatnia 1/3 ;P Gdy miałam już świadomość, że czytam to, czego nie wie połowa świata, i na dodatek robi się szatańsko ciekawie. Nic więc dziwnego, że pochłonęłam tom w rekordowym czasie (jak na książkę po ang czytaną głównie podczas podróży) mniej niż miesiąca. Powiedziałabym nawet, że jest to najlepsza część... ale nie powiem, bo przede mną jeszcze jakieś 2tys. stron, a poza tym, nawet jeśli poprzednie nie były tak wciągające, to na pewno także były świetne.
Jakieś wnioski? No cóż, okazuje się, że cyfra siedem niekoniecznie przynosi szczęście, Tywin Lannister nie sra złotem, prawdę każdy ma swoją, właściwe każdy ma ich pięć (everybody lies ;)), a najbardziej zyskują ci, którzy udają, że ich nie ma.
Ostatnio zaczął krążyć po sieci obrazek z inną wersją Tronu. Mnie osobiście podoba się bardziej, niż serialowy, no i przynajmniej ten na pewno składa się z 1000 mieczy ;)
Teraz pozostaje jedynie pytanie: sięgnąć po "Ucztę dla wron" teraz, czy znowu zabierać się za to na ostatnią chwilę? Na moich półkach niestety pełno jest patrzących na mnie tęsknie książek, i wszystko zależy od tego, która z nich będzie patrzeć najintensywniej. Obawiam się jednak, że już tęsknię za Westerosem.
Na koniec, pytanie do was: którą z pozycji mam opisać za tydzień:
- "Horror Show" Ł. Orbitowskiego
- "Kot i mysz" G. Grassa
- Trylogię "Igrzyska Śmierci" S. Collins?


czwartek, 4 lipca 2013

Jeepem po Ameryce.



Halik, Tony - "180 000 kilometrów przygody"

Swego czasu w czytanym przeze mnie namiętnie National Geographic (tak namiętnie, że jestem "tylko" 6 numerów w plecy, ale prenumerata jest, czekają na mnie cierpliwie, i to się liczy ;) ) pojawiały się artykuły o słynnych XX wiecznych podróżnikach. Zabrzmiało to prawie jakbym mówiła o Magellanie czy innym Bartolomeo Diazie... no cóż, może ci współcześni nie są aż tak znani, co nie znaczy, że nie dokonali równie ważnych odkryć.

Pana Halika większość z nas powinno kojarzyć z dzieciństwa, kiedy w TVP puszczane były jego programy, realizowane z Elżbietą Dzikowską. Bo ja właśnie... jedynie kojarzę. Przyznam się szczerze, że "Pieprz i wanilia" mignął mi parę razy przed oczami, ale nigdy nie zatrzymał ich na dłużej. A nawet jeśli, to wszystko wywietrzało mi już z pamięci.

Gdy dowiedziałam się, że Tony Halik wraz ze swoją ówczesną żoną i psem w ciągu dwóch lat przejechali jeepem obie Ameryki, zrobiło to na mnie ogromne wrażenie. I, oczywiście, gdy tylko nadarzyła się okazja, zaopatrzyłam się w jedną z książek opisujących tą wyprawę.

Muszę przyznać, że artykuł¹ narobił mi dużo smaku. Więc gdy w końcu zabrałam się za jedzenie, troszkę się zawiodłam. Nie dlatego, że książka była zła. Po prostu... zawierała w większości opisy i historię miejsc oraz ludzi, których Halikowie napotkali na swojej drodze, zamiast oczekiwanych przeze mnie przygód. Ale, nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, muszę przyznać, że Tony zrobił na mnie wyborne wrażenie, zarówno jako pisarz, jak i poszukiwacz przygód - dzięki swojej sile przekonywania, dobroduszności i uporowi wiele razy udawało mu się dotrzeć tam, gdzie żaden inny biały człowiek nie dotarł (a może po części i dlatego właśnie, że był biały ;) ) i poznać wyjątkowe i ciekawe historie.

Kolejny zawód czekał na mnie na samym końcu - otóż Halikowie docierają do Acapulco i... hasta la vista, czytelniku! A przecież ledwo minęła połowa podróży! Co to ma być, ja się pytam? Zaczynam przeglądać napisy końcowe, a tam jakaś redakcja, jakiś wybór tekstów... fajnie... do tej pory nie wiem, kto z nich zjadł całą Amerykę Północną. Będę musiała w tej kwestii poradzić się pewnie Wujka Google. Smacznego, w każdym bądź razie ;)


"Dałem mu 10 tys. bolivianos. Popatrzył na mnie, potem zwrócił mi 2000 i długo przetrząsał swój
brudny woreczek ukryty pod ponczem. Jednocześnie zdawał się liczyć w pamięci, pomagając sobie palcami.W końcu zwrócił mi 4600 bolivianos.

- Ależ nie, to dla ciebie, weź te pieniądze.

- Nie, od przyjaciół nie bierze się napiwku, ja tam lubię czyste rachunki. Policzę ci 5 tys. za auto, 200 za twoją kobietę, 200 za psa, a ty za darmo, tobie nic nie liczę. Razem wyszło 5,4 tys. Umiem liczyć, chodziłem do szkoły!

- Ale jak to się stało, że jednak się wziąłeś za robotę, skoro koka nie miała smaku?

- Nie straciła smaku. Myśmy tylko chcieli kupić wódkę, a was zabraliśmy przy okazji. Dlatego koka nie straciła smaku. Bo kiedy się płynie po dobrą cziczę, to koka nie traci smaku, oj, nie!"




¹ National Geographic, nr 11(110), 2008r.

poniedziałek, 24 czerwca 2013

Ernest and I.

Hemingway, Ernest- "49 opowiadań"

Będzie trochę nie po kolei, bo po drodze (dosłownie, do pracy i z powrotem) zdążyłam wciągnąć już 3 książki (czy więcej?), ale ze znalezieniem chwili czasu na napisanie posta jest o wiele gorzej. O moim romansie z Ernestem pewnie niektórzy wiedzą ze zdjęcia na facebooku ;) Ale to raczej trudny związek. Zaczął się wiele lat temu i bardzo szybko skończył (zdaję się po 50 stronach). Na zasadzie skojarzeń, Kult - Komu bije dzwon - podobno była taka książka, o wojnie domowej w Hiszpanii, oooo, trzeba odwiedzić bibliotekę... a potem wielkie rozczarowanie i przysypanie nad kolejnymi stronami, aż w końcu rozstanie bez oglądania się za siebie. I taka konkluzja, no cóż, życie Hemingwaya było chyba o wiele ciekawsze niż jego książki. Ale niedawno moja zaufana osoba zwróciła mi uwagę, że może podeszłam do Ernesta od złej strony? Może spodziewałam się pościgów, wybuchów, a dostałam pokitraną po lasach partyzantkę i rozważania nad sensem życia? Anyway...
Hemingway podejście drugie to właśnie opowiadania. Z wielkim sceptycyzmem, bo język prosty, bo ciągle się powtarza, bo opisuje takie... nudne, zwykłe zdarzenia. A potem olśnienie, że to jest właśnie jego urok. Tak oto nagle zaczęłam łowić ryby, jeść chleb z cebulą, weszłam za trybuny corridy, poczułam strach przed śmiercią i świadomością, że zmarnowałam życie ("Śniegi Kilimandżaro" na szczęście były drugie w kolejce, bo inaczej boję się, że bym się poddała) i prawie poczułam zapach frontu wojennego. A tymczasem Ernest przesiadywał ze mną pod akacjami, pijąc latte z malibu i podziwiając oberwanie chmury nad Wartą (wyprosili nas, gdy zerwał się zbyt mocny wiatr, ech, a było tak przyjemnie), czy podróżował pociągiem.
Było przyjemnie. Już czeka na mnie "Stary człowiek i morze", przeklinana przez wielu lektura szkolna, na którą ja jakoś nie miałam okazji trafić. Może to i lepiej. Po czterdziestu dziewięciu mam inne podejście, i myślę, że bez problemu wciągnę i pięćdziesiąte opowiadanie. Czy tam nowelę. Swoją drogą, to okropne, że każą ludziom w tak młodym wieku i zupełnie bez przygotowania czytać Hemingwaya. Do niektórych rzeczy chyba trzeba dorosnąć. No i nie zaczynać od dupy strony ;P

A z innej beczki. Zaczęły mi się wakacje. Postawiłam sobie za jeden z priorytetów, przeczytać jedną książkę tygodniowo, a co za tym idzie, pisać posty w tej samej częstotliwości. I w ogóle pisać. Duuużo. Możecie za mnie trzymać kciuki. Ale możecie też zrobić coś więcej. Odezwać się czasem i mnie pogonić, lub... opowiedzieć jakąś ciekawą historię. Bo jestem głodna, pisania, słuchania, czytania, Świata!

P. S. Dzisiaj pykło mi tysiąc wyświetleń. Po roku! Trochę słabo, ale dziękuję i tak :P

"Zapachu pola bitwy w upale nie sposób zapamiętać. Pamięta się, że był taki zapach, ale nigdy nam się nie zdarza nic takiego, co mogłoby go przypomnieć. Nie jest podobny do woni pułku, która nagle może nam wrócić na pamięć, kiedy jedziemy tramwajem - i wtedy podnosimy wzrok i widzimy człowieka, który nam ją przynosi. Natomiast tamto zanika tak całkowicie jak przeżycie miłosne; pamiętamy rzeczy, które się zdarzyły, ale samego doznania nie sposób sobie przypomnieć."

środa, 22 maja 2013

Cloud burst in California.

Steinbeck, John - "Autobus do San Juan"

Wieki temu z lubością przeczytałam "Tortilla Flat", które teraz w mojej pamięci widneje jako "krótka historia kilku żuli". Tak też przedstawiałam ją znajomym, dzięki czemu zrobiła małą furorę w liceum. Potem w ręce wpadła mi angielska wersja "Myszy i ludzi", ale jakoś ani ludzie, ani myszy nie zrobiły na mnie większego wrażenia. Niedawno w jedynej bibliotece, która mnie jeszcze nie wyklęła za przetrzymywanie książek natknęłam się na "Autobus..." i, jako że Steinbeck jest do tej pory chyba jedynym amerykańskim pisarzem (nie liczę pisarzy fantasy... no może poza Kingiem), który nie wzbudził we mnie negatywnych emocji, wylądował u mnie na półce. Wzięłam się za niego po jakichś 3 miesiącach(czyli jak na mnie całkiem szybko), i gdy byłam gdzieś w połowie, moja mama została zapytana, kiedy oddam książki. Ja się pytam, co się dzieje? O przykrej historii płacenia raczej niefajnie sporej kary u Raczyńskich za półroczne trzymanie dwóch książek nawet nie chce mi się wspominać. Dość, że na razie po oddaniu wszystkiego co miałam zrezygnowałam z wizyt w którejkolwiek filii na czas długi/nieokreślony/nigdy. Moim sprzymierzeńcem (ale mojego portfela już niekoniecznie) pozostało  więc allegro, no i ww biblioteka w mieście rodzinnym.
"Autobus..." wydał mi się lekko stereotypowy, zwłaszcza, że większość facetów w nim występujących, choć tak różnych od siebie, właściwie... myśli penisem :P Kobiety już ciężej upchnąć w jedną ramkę - jedna chce Clarka Gable, druga zatrzymać męża, trzecia świętego spokoju, czwarta - wolności, piąta... władzy. W gruncie rzeczy oglądamy różne typy relacji mężczyzna-kobieta, mężczyzna-mężczyzna, kobieta-kobieta, oraz zmiany w ich psychice podczas sytuacji ekstremalnej. Wychodzi to całkiem ciekawie, i nie powiem, żebym się podczas lektury nudziła. Do tego dochodzą wyjątkowo przyjemne i oddziałujące na wszystkie zmysły opisy krajobrazu Kalifornii podczas i tuż po burzy. Na tym właśnie polega prostota Steinbeckowskiej prozy - porusza problemy zwykłych, przeciętnych ludzi i owija w zapachy i obrazy które zna każdy z nas. Nie jest źle, choć mam wrażenie, że fabuła i tym razem szybko wywietrzeje z mojej głowy.

Na koniec, przemyślenia autora nt odwiecznej zagadki, po co kobiety chodzą grupami do toalety :P :

"Najlepiej podsłuchiwało się w damskich toaletach. Od dłuższego czasu interesowała ją swoboda, z jaką zachowują się kobiety w każdym pomieszczeniu, gdzie jest toaleta, lustro i umywalka. Kiedyś w college'u napisała rozprawę, uznaną za bardzo odważną, w której utrzymywała, że kobiety pozbywają się wszelkich hamulców, gdy tylko pociągną w górę spódnicę.
Wynika to z tego właśnie, pomyślała, albo z pewności, że żaden mężczyzna, czyli wróg, nie wtargnie na to terytorium. Jest to jedyne miejsce na ziemi, gdzie kobiety mogą być pewne, że nie spotkają żadnych mężczyzn. Więc rozluźniają się psychicznie i stają się otwarte nawet wobec tych kobiet, wobec których zwykle zachowują się z rezerwą. [...] W publicznych toaletach kobiety bywają względem siebie bardziej przyjacielskie lub bardziej zjadliwe, ale zawsze bardzo niedyskretne. Może dlatego, że nie ma tam mężczyzn. A tam, gdzie nie ma mężczyzn, nie ma współzawodnictwa i niepotrzebne są żadne pozy."


niedziela, 28 kwietnia 2013

Nawałnica mieczy.

Martin, George R. R. - "Pieśń Lodu i Ognia"

Od razu mówię, że za przerwę w pisaniu przeprosin nie usłyszycie. Mogę się jedynie wytłumaczyć, że w moim życiu nagle zaczęło się dziać za dużo i za szybko i najzwyczajniej na świecie nie miałam czasu na czytanie, a co dopiero mówić o pisaniu recenzji. Z tej samej okazji niestety na razie posty będą się pojawiać o wiele rzadziej.

Tym razem będzie ogólnie o sadze Martina, gdyż dziwnie tak zaczynać recenzję od trzeciego tomu, poza tym dla mnie to jedna całość, jak Nekroskop, Diuna czy Harry Potter. Wiadomo, że są gorsze i lepsze tomy, ale przecież nie pomija się czytania "Zakonu Feniksa" bo jest słaby, skoro jest częścią sagi. 
Pamiętam, w poprzednim życiu jeszcze, jak znajomi nagle zaczęli się jarać tym, że jest kręcony jakiś super serial na podstawie super książek fantasy, których do tej pory żaden z nich nie czytał. Zostałam zasypana filmikami z planu - najbardziej utkwił mi w głowie fragment z dwójką blondwłosego rodzeństwa rozmawiającą o smokach i tym, że muszą odzyskać swój tron. Nooo, skoro są smoki, to moje zainteresowanie nagle wzrasta około 66 - krotnie. I tak zaczęło się szaleństwo, czyli zakupiłam śliczny, drogi jak cholera pierwszy tom z serialowym Nedem Starkiem zasiadającym na Tronie z mieczy i łypiącym groźnie na każdego, kto śmie po niego sięgnąć. Nieustraszona, wzięłam książkę od razu w obroty i... zaczęłam na niej przysypiać. Męczyłam ją grubo ponad miesiąc, licząc strony do kolejnej Aryi albo Tyriona, bo ich perypetie akurat wydały mi się najbardziej wciągające. Na szczęście udało mi się dotrzeć do śmierci Neda tuż przed pojawieniem się odcinka, więc szok, jaki wywołało to zdarzenie wśród Amerykanów, nie stał się moim udziałem ;)
Mogłam odłożyć książkę, pójść na łatwiznę i po prostu dać się porwać serialowi. Mogłam, ale nie zrobiłam tego gdyż byłam zachwycona. Różnorodnością postaci, krain, wielowątkowością, i tym, że każdy rozdział wyglądał inaczej, przedstawiał zupełnie inny świat z perspektywy kompletnie różnych osób. Tak na przykład przy Sansie było dużo opisów strojów, wokół Aryi ciągle działo się dużo ważnych, choć dla reszty świata błahych spraw, a Tyrion zabawiał mnie inteligentnymi żartami. Z jednej strony mamy Daenerys, gotującą się w żarze zamorskich krain, z drugiej zamarzającego na kość Jona czy Sama. W poźniejszych tomach pojawili się także... no właśnie, tu zaczyna się problem, bo moje szaleństwo poszło na tyle daleko, że następne tomy postanowiłam czytać po angielsku. Chodzi mi o Wolnych Ludzi zza muru, tudzież wildlings, jak zwą ich ludzie "z Południa". I o to, co bardzo mi się spodobało, czyli dialekty. To, że prosty człowiek mówi prostym językiem, a wyższe sfery pokręconym i wyszukanym, byle jak najbardziej zwieść rozmówcę i ukryć swoje intencje.
Więc co z tego, że książka odrobinę się ciągnie, skoro jest tak wielobarwna, i na swój sposób bardzo wciągająca i fascynująca? Fakt, trzeba mieć do niej cierpliwość. Dla niecierpliwych polecam gorąco serial, który wprawdzie powoli zaczyna odbiegać nieco od fabuły książki, ale i tak wg mnie jest nakręcony świetnie.
Na koniec, pewnie się zastanawiacie, co mnie skłoniło do nabycia angielskiej wersji? Po pierwsze, cena!  To wstyd i hańba, że oryginał w wersji kieszonkowej można dostać za marne 30zł w empiku, a polskie wydanie 15zł drożej! Rozumiem, że za tłumaczenie, że prawa autorskie... ale pewnie za jeden egzemplarz wychodzi jakaś złotówka, dwa, a gdzie podziewa się reszta? Po drugie mój wybór przypieczętowało przeczytanie tłumaczenia wierszyka, widocznego poniżej na zdjęciu. Sama, w 5 minut skleciłam lepsze, i jedynym minusem był brak rymów. A po trzecie... oryginał naprawdę wymiata, i przynajmniej na nim nie przysypiam ;) Tak więc miłego czytania/oglądania, ja tymczasem znikam na spacer, bo ładna pogoda dziś, a ja o dziwo mam wolne.



sobota, 23 lutego 2013

Porządek panuje w Stambule.


Pamuk, Orhan - "Cevdet Bej i synowie"

Kto by pomyślał, Turcy też potrafią pisać ;) Oczywiście, że potrafią. Mało z tego wszystkiego jednak dociera do nas, mimo, że mieszkamy tak blisko. A jednocześnie tak daleko... bo przecież Turcja to inny świat, jacyś arabowie, muzułmanie... trochę jak Egipt, nadaje się jedynie na letnie wakacje (choć Egipt ostatnio nie nadaje się nawet na to). I nie można tam alkoholu kupić!

Zastanówmy się, czy wielu z nas tak nie myśli? I w ogóle, po co ta Turcja chce się przyłączać do UE? No więc wyobraźcie sobie, tak na początek, że w Turcji też bywa zimno...

I oto lądujemy w Stambule, na początku XX wieku. Brat tytułowego bohatera, buntownik, wraca po latach z Paryża. Na łożu śmierci próbuje w Cevdecie obudzić demokratę, lecz ten woli być kupcem i umywa ręce od jakiejkolwiek zabawy w politykę. Właśnie się żeni, planuje kupić dom w najlepszej dzielnicy miasta - Nişantaşı. I tu, że tak powiem, film się urywa, a my przenosimy się w czasie o 30 lat. Obserwujemy, jak synowie Cevdeta oraz ich znajomi, pod wpływem europejskiej kultury po prostu głupieją. A także jak Stambuł i Turcja powoli próbują dorosnąć do demokracji.

Pamuk jest kolejnym z pisarzy, z którymi, mam nadzieję, spędzę dużo czasu. Ale ale są dwa ;) Przynajmniej jeśli chodzi o jego pierwszą powieść. Po pierwsze, świat przedstawiony jest z perspektywy bogatych kupców, których stać na wyjazdy do Europy, i którzy mają na tyle wolnego czasu, żeby zacząć się zastanawiać, dokąd ich kraj dąży. Najwidoczniej pospólstwo nie miało żadnych refleksji na temat warunków swojego życia. Właściwie pojawiają się raz - w momencie zakończenia prac nad budową tunelu, gdy zmęczonych zmusza się do zabawy - przy okazji jeden z głównych bohaterów zostaje wyzwany od wyzyskiwaczy. Drugie ale, to niedostatek wątków - niektóre postacie, które zapowiadają się ciekawie, znikają gdzieś w połowie powieści, i więcej nie są wspominane. Moja osobista ciekawość czuje się niezaspokojona ;)

Mimo tego całego narzekania, książka mi się podobała. Wzbudziła we mnie zainteresowanie współczesną Turcją (do tej pory te tereny kojarzyły mi się głównie z Historią Starożytnego Wschodu z pierwszego roku studiów :P) i zmusiła kilka neuronów do pracy (które mimo wszystko tęsknią za "Lodem" :P). No i to lekkie zdziwienie - spora część akcji dzieje się w zimie - a więc oni tam też mają przymrozki :P I alkohol ;)

A to już wnuk Cevdeta, malarz:

"Na jego płótnach starzy kupcy, gospodynie domowe, grzeczne dziewczęta i młodzieńcy, eleganccy panowie i służący rozmawiali, stojąc w bladym świetle, zawsze pośród tych samych przedmiotów, w wypłowiałych ogrodach, na schodach i w salonach. Sprawiali wrażenie, jakby na coś czekali, jakby chcieli dokończyć pracę, zanim nadejdzie przyszłość, wciąż powtarzając identyczne czynności, trochę niespokojnie, trochę ospale i trochę niecierpliwie."

P.s. Dzisiaj bez obrazka, bo nie mogłam znaleźć starych zdjęć Nişantaşı, a przecież nie wrzucę Hagii Sofii, o której w książce nic nie ma, i którą raczej wszyscy kojarzą ;) Ale jeśli się coś w tym względzie zmieni, dam znać ;)

niedziela, 10 lutego 2013

Wewnętrzny zwierz.

Martel, Yann - "Życie Pi"

Wiele lat temu, podczas wybierania liceum połowicznie przeniosłam się do większej miejscowości. Przy okazji zanoszenia papierów wylądowałam pierwszy raz w księgarni z prawdziwego zdarzenia (mimo, że sieciówkowej) - półki po sufit wypełnione najprzeróżniejszymi autorami, gatunkami... normalnie bajka, świecące oczka i wrażenie pod którym byłyśmy ze znajomą jeszcze przez całą podróż powrotną (te plany, czego to sobie nie kupimy) i dalszą część dnia. W tej właśnie księgarni pewnego dnia mój wzrok przykuła niebieska okładka z żółwiami, rekinami, i maleńką białą łódką na środku, na której leżał ciemnoskóry chłopiec i tygrys. Kamilce oczywiście na widok kotowatych, tygrysów w szczególności, zapala się w główce lampka irracjonalizmu, i od razu zaczęła kombinować, jak tu książkę zdobyć. Ciekawość wzrosła tym bardziej, że fabuła zapowiadała się intrygująco - czyli co się może dziać przez 300 stron między tygrysem a człowiekiem na pełnym oceanie? Ano może...
A co się dzieje? Nie powiem :P Dość, że szansa, iż sytuacja miała naprawdę miejsce jest jak jeden na milion (a fani Pratchetta wiedzą, że to oznacza, że na pewno się zdarzy ;P), i do tego wciąga bardzo intensywnie. Przynajmniej mnie, czego dowodem fakt, że po wielu latach pochłonęłam ją z prawie taką samą prędkością jak za pierwszym razem.
Nawet, jeśli nie jesteś osobą, która chce uwierzyć w Boga (czym się w sumie bardziej film reklamuje  niż książka), warto po nią sięgnąć. Przesadna religijność nie uderza za mocno po oczach, więc nie macie się czego bać. A czy ja w coś po niej uwierzyłam? Na pewno w potęgę wyobraźni :)
Jest zdecydowanie niezapomniana. I oryginalna. Można ją rozumieć na wiele sposobów, dla mnie na przykład była to książka... o zwierzętach. I o tym, ile zwierzęcia jest w człowieku, zwłaszcza w ekstremalnych sytuacjach. Jakieś minusy? Do tej pory nie wiem, co miała symbolizować ta cholerna wyspa ;P

Jeszcze krótko na temat filmu, przy czym posłużę się cytatem z "Życia Pi" właśnie:

"Nikły blask przedświtu oświetlał prawdziwe pandemonium. Natura potrafi stworzyć ekscytujące widowisko. Scena jest ogromna, światło dramatyczne, statystów nieprzebrana rzesza, a budżet na efekty specjalne absolutnie nieograniczony. To, co miałem przed oczami, było efektownym spektaklem w wykonaniu wiatru i wody, czymś w rodzaju trzęsienia ziemi, jakiego nie potrafiliby zainscenizować nawet w Hollywood."

No właśnie, więc czemu Martel dał to sfilmować, się pytam?




wtorek, 29 stycznia 2013

Prawda ukryta pod lodem.

Dukaj, Jacek - "Lód"

Zima. Zimą jest zimno. Zimą ludzie najchętniej zapadli by w sen, by obudzić się dopiero na wiosnę. Ale nie ja. Zimą nachodzi mnie chęć na Rosję. Na Dostojewskiego. Na książki ciężkie i trudne jak "Inny świat". Na tematykę syberyjską... czyli na "Lód" właśnie. Tej zimy owa wielka bryła lodu towarzyszyła mi w łóżku przez dobre 5 miesięcy. I wbrew pozorom, nie mroziła (ani nie zmoczyła mi pościeli xD) ale wywoływała wypieki na policzkach. Nawet mimo tego, że w "Lodzie" panowały klimaty bliskie  zera absolutnego, przy którym nasze zimy to upały ;)
Dlaczego tak długo? Jeśli ktoś kiedyś widział "Lód", nie powinien pytać. Kniha ma 1047 stron, zapisanych drobniutkim druczkiem. Słowa, słowa i jeszcze raz słowa. Wszystkie trzeba pochłonąć, przepuścić przez mózg i wydalić. Nie da się inaczej, jeśli nie chcemy się pogubić. Czasem odnosi się wrażenie, że aż za dużo słów, zwłaszcza, gdy autor próbuje wypowiedzieć niewypowiedziane. Mimo to na samym końcu w mojej głowie zrodziło się pytanie: "Jak to, już koniec? Przecież jeszcze tyle do zrobienia!" ...i chciałam czytać od nowa ;P Dobrze, że książka była z biblioteki.
Książka jest o tym, o czym lubię - czyli o wszystkim. Zawiera zagadnienia z matematyki, fizyki, językoznawstwa, filozofii... Pokazuje na dodatek historię alternatywną, czyli co by było gdyby... gdyby nie było pierwszej Wojny Światowej bo Rosja "zamarzła". Dosłownie i w przenośni. W 1924 roku wciąż rządzi car Mikołaj II, trwa wojna z Japonią, a wszelkie próby rewolucji są od razu duszone w zarodku. Po cesarstwie Rosyjskim (które nadal obejmuje Polskę) krążą lodowe monstra zwane Lutymi (moja wyobraźnia wytworzyła tu obraz czegoś na podobieństwo Buki w kolorze... lodu :P). Ludzie też zamarzli - psychicznie. W królestwie mrozu jest się tym, kim się było w momencie przyjścia lodu. Nie da się kłamać, zmieniać, działać kreatywnie... chyba, że ma się na to sposób.
Mimo ciężkostrawności, książka jest zajebista. Ukłon dla pana Dukaja - szkoda mi jednak, że długo nikt nie weźmie się za tłumaczenie, choćby na ang. No cóż, świat niech się karmi papką dla mas w stylu "50 twarzy Grey'a" (tak, znalazłam sobie nową książkę do pastwienia się :P), my mamy o niebo lepszych pisarzy ;) Trzeba tylko dobrze poszperać na półkach :)
Tak więc, jeśli nie chcesz, by twój mózg zamarzł razem ze światem za oknem, sięgnij po coś, co rozpala neurony ;) Albo w drugą stronę - jeśli tęsknisz za prawdziwą zimą... Albo w trzecią - jeśli nie podoba Ci się, że na dworze jest zimno... Albo!! Tyle możliwości... tylko nie zwariujcie od nadmiaru myślenia ;)

"Bo zazwyczaj człowiek wypowie słowo i już pół uwagi odchodzi od człowieka – od tego, kim jest – na prawdziwe lub fałszywe znaczenie słowa. Bardziej pracowite gaduły potrafią się niemal zupełnie wymazać z istnienia powodzią słów wylewanych minuta po minucie, sens po sensie.”

poniedziałek, 7 stycznia 2013

Krótka historia kolonizacji Marsa.

Bradbury, Ray - "Kroniki Marsjańskie"

Science Fiction zazwyczaj kojarzy się z kinem rozrywkowym w stylu Gwiezdnych Wojen, lub wręcz na odwrót, z ciężkostrawnym (przynajmniej dla mnie) Lemem albo Odyseją Kosmiczną Kubricka. Ewentualnie ktoś skojarzy "Łowcę Androidów" z pisarzem o ch... nazwisku (Philip K. Dick). Ale czy mówi wam coś nazwisko Bradbury? Mi świtało gdzieś pod czaszką, ale dopóki znajomy nie polecił mi "451 stopni Fahrenheita", nie wzbudzało mojego zainteresowania. Potem okazało się, że we własnej biblioteczce mam "Kroniki...", i dlatego właśnie zaczynam od nich, a nie od ww.
Książka powstała w 1950 roku, więc byłam przygotowana na sporą dawkę technologicznych anachronizmów. Spotkałam natomiast cywilizację, która technologii nie zna wcale - komunikują się telepatycznie, do przemieszczania się używają zwierząt, ogólnie żyją w zgodzie z naturą - ciekawe czy nam się uda dotrzeć do tego momentu. Marsjanie to spokojne istoty, tak pochłonięte własnymi sprawami, że z początku nie zauważają "inwazji" Ziemian, ba, uznają ich po prostu za nieuleczalnych wariatów. Ale nie będę przecież opowiadać fabuły... ;)
Ten zbiór luźno powiązanych opowiadań wprowadza w niesamowity nastrój. Bywa refleksyjnie (zwłaszcza nt tego, jak konsumpcyjny charakter naszej cywilizacji niszczy wszystko co piękne i warte zachowania), mrocznie (duchy, samotne spotkanie Ziemianina i Marsjanina gdzieś na środku pustyni), a także przygnębiająco, zwłaszcza gdy nagle oczy wszystkich kolonistów zwracają się w kierunku Ziemi, a moja wyobraźnia zaczyna działać tak, że czuję się jakbym ponownie oglądała na wielkim ekranie zniszczenie rodzimej planety Spocka w najnowszej wersji Star Treka...
A w tym wszystkim rodzi się jakże aktualne pytanie: po co lecimy na Marsa? Z czystej ciekawości? Czy, tak jak księżyc, zostanie zapomniany na wiele dziesięcioleci, by potem stać się atrakcją turystyczną? Czy po to, by zaśmiecić i zniszczyć kolejną planetę, gdy na naszej nie będzie już co ratować?
Takie książki są potrzebne. Bradbury dostaje ode mnie wielkie "JEEJ" i "WOOW" i inne och i ach, a pozatym "451 stopni Fahrenheita" podskakuje na bardzo wysoką pozycję na liście książek do kupienia :)

"Jak mógłby pachnieć czas? Kurzem, płaszczami i ludźmi. A jeśli zastanowić się, jak brzmi czas, to szumi on niczym woda płynąca w mrocznej grocie, dźwięczy jak płaczące głosy, huczy jak ziemia, opadająca na drewniane pokrywy trumien, szemrze jak deszcz. a dalej, jak wygląda czas? Jak śnieg padający cicho w ciemnym pokoju, albo może niemy film w dawnym kinie - setki miliardów twarzy, szybujących w dół niczym noworoczne balony, coraz niżej i niżej, w nicość. Tak właśnie pachniał, wyglądał i brzmiał czas. Zaś tej nocy - Tomas wysunął rękę za okno ciężarówki - tej nocy można było nieomal go dotknąć."