poniedziałek, 22 maja 2017

Trzy kropki


William S. Burroughs - "Nagi lunch"


Wdepnęłam w bagno. Nie, to chyba mało powiedziane. Chyba, że uznać, że jest to bagno pełne wszelkich najgorszych odpadków, jakie ludzkość po sobie zostawia każdego dnia. Także tych, które przyjmują kształty humanoidalne, acz przez wielu ludzi są uznawane za istoty niższe. Robaki.

Wdepnęłam, nie do końca świadoma na co się piszę. Acz nie sądzę, by dało się przygotować umysł na to, co zawiera ta książka. Tym bardziej, gdy wstęp autora umieszcza się... na końcu. Choć nawet koniec okazuje się tylko iluzją.

Wyobraźcie sobie umysł ćpuna. Takiego w stadium końcowym. Gdy już jest tylko skórą, kośćmi i głodem. Takiego, który nie cofnie się przed niczym, by zdobyć działkę. Żyje w innym świecie, który ma swoje płynne prawa i naruszalne zwyczaje. W Interzone. Strefie między rzeczywistością a śmiercią. Jak to w ogóle zrobić? Paru osobom może przyjdzie na myśl Breaking Bad. Innym "My, dzieci z dworca Zoo" albo inne książki o narkotykach, które drogą pantoflową podsuwaliśmy sobie w Gimnazjum, niczym nielegalne, ale obowiązkowe lektury. Blisko, ale nie. Dzieci z dworca były mocne, to fakt. Ale bardzo daleko im do tego, co opisał Burroughs. Choćby dlatego, że on w żaden sposób nie próbował się tłumaczyć. Świadomie, jako dorosła osoba, wpakował się w nałóg, od którego nigdy do końca się nie uwolnił. I nie powie wam, że było super. Nie. Wpuści was do swojego chorego umysłu, a gdy wy, zaciekawieni, wejdziecie bez zastanowienia, zatrzaśnie drzwi i ze złowieszczym śmiechem rzeknie "O nie, nie ma odwrotu, a teraz patrz...". I zdacie sobie sprawę, że jesteście w piekle.

Ta powieść nie ma fabuły. Nie ma w niej nawet ram czasowych. Właściwie, to nie jest nawet powieść. To raczej serie obrazów, w których na próżno szukać sensu. Dopiero we "wstępie" dowiadujemy się, że właśnie przebrnęliśmy (o ile komuś się to uda) przez "uporządkowane" notatki, które autor spisywał będąc pod wpływem tzw opiatów (narkotyków wytwarzanych z maku), ale też innych środków odurzających, których wymieniać nie będę, bo zdziwilibyście się, ile z nich możecie znaleźć we własnej apteczce czy... kuchni. Co zabawne, większości z tego nawet nie pamięta.

Cóż... jeśli macie stalowe nerwy i interesujecie się tematem, możecie spróbować. Przeczytać książkę, oczywiście ;) Ale nie sądzę, by ktokolwiek normalny pochłonął ją za jednym razem (ja męczyłam po 10-20 stron dziennie) i nie miał żadnych koszmarów. Tym o słabszej psychice, ale nadal zainteresowanych, proponuję poprzestać na filmie, który jest nieco bardziej strawny i z tego co pamiętam nawet momentami zabawny (i nieziemsko surrealistyczny). A tak na serio, nie polecam wcale :D Bo z bagien czasem ciężko się wydostać...


Cytatu nie będzie. Wierzcie mi, nie chcecie tego.

poniedziałek, 1 maja 2017

Świeże jajeczka smażone na śmietankowym maśle


Joseph Heller - "Paragraf 22"

Jakoś w zeszłym roku zaryzykowałam randkę w ciemno. Jedyne, co wiedziałam, to że delikwent lubi rozprawiać o wojnie. "Na pewno ci się spodoba, skoro lubisz te klimaty!" - powiedziała dobroduszna Sara, wpisując tajemniczy numer na komputerze i podając mi pakunek gdy wychodziłam do domu. Tak, pakunek. Tak, bo to była randka z książką :P

Paczkę rozpakowałam jeszcze na przystanku, i uśmiechnęłam się do stojących obok uczniów, którzy, typowo dla swego wieku, byli zbyt zajęci sobą, by zwrócić uwagę na dziewczynę z książką w ręce. Po czym popadłam w konsternację. Przecież ta książka leży zapomniana i zakurzona w mojej prywatnej koźmińskiej biblioteczce! Obudził się leń - czemu mam czytać po angielsku, skoro mam własną, nietkniętą polską wersję?

W końcu więc oddałam nieszczęśliwego niedoszłego kochanka, i temat pewnie zostałby zapomniany, gdyby inny znajomy parokrotnie nie wspomniał, że "była to książka, po której przestał czytać fikcję". No niee, skąd ja to znam? To trochę jak z braćmi Elric, którzy sprawili, że uznałam, iż w kwestii anime nie ma już nic lepszego do obejrzenia (co nie do końca jest prawdą, acz moja przygoda z tą tematyką ostro od tego czasu przyhamowała i zrobiłam się szalenie wybredna). Czyżby więc "Paragraf 22" był aż tak dobry?

Cóż... nie jest. Na pewno nie zrobił na mnie takiego wrażenia jak "Cienka czerwona linia" czy "Rzeźnia nr 5". Pierwsze trzysta stron przeczytałam trochę od niechcenia, po jedynym lub dwóch krótkich rozdziałach tuż przed snem. Próbowałam czasem więcej, ale ciężko było poczuć klimat, kiedy narrator ciągle skakał po czasie, przestrzeni i bohaterach. Trzecioosobowy strumień świadomości to nie łatwa sprawa i w sumie Hellerowi należy się za to szacunek, chociaż nie udało mu się uniknąć powtórzeń (ale czyż i my nie wracamy często do spraw, które nas wyjątkowo męczą, by po raz setny przeanalizować czy mogliśmy coś zrobić lepiej?). Na pewno plusem jest absurdalny humor. Żaden z bohaterów nie jest do końca normalny, często zachowują się nielogicznie, a rozmowy obierają zaskakujący tor. Ale może w tym szaleństwie jest metoda? W końcu trwa druga wojna światowa, i reakcje nietypowe mogą stanowić o ich być albo nie być. Po jakimś czasie da się nawet wychwycić jakiś schemat i spróbować ułożyć sobie w głowie chronologię.

Jest to z pewnością satyra wojenna. Normalni wariaci zrzucają bomby na nieistotne cele, ludzie "giną" w papierologii, nieistniejący żołnierz cenzuruje listy i podpisuje raporty, oficer zaopatrzeniowy handluje wszystkim z wszystkimi, czego skutkiem jest bombardowanie bazy przez własnych ludzi, a pułkownicy chcą w sumie tylko, żeby ktoś ich lubił. Ale jest to przede wszystkim książka o traumie, którą główny bohater próbuje w sobie stłumić, a która i tak w końcu wypływa na wierzch niczym... flaki. Bo strata, nawet zupełnie obcej osoby, zmienia wszystko. Uświadamia nam, że nie jesteśmy nieśmiertelnymi bogami, że wokół nas istnieją inni ludzie, na których życie mamy wpływ, i za których jesteśmy odpowiedzialni, czy tego chcemy czy nie.

Dzisiaj obejrzałam też film. Polecam, choćby dla Orsona Wellsa, grającego rozkapryszonego generała ("Jak to, nie mogę go zabić?") młodziutkiego Jona Voighta czy Martina Sheena (zdecydowanie za mała rola :<). No i dla rozklekotanych bombowców B-25, acz to już mój prywatny mały fetysz :P Fabuła jest tak posklejana, że nawet bez czytania książki da się ją zrozumieć i muszę przyznać, że jest to jedna z najlepszych ekranizacji, jakie widziałam. Choć wiadomo, książka zawsze lepsza ;P


"- Pan nie żyje - wyjaśnił mu jeden z szeregowców.
Doktor Deneeka poderwał gwałtownie głowę z urazą i niedowierzaniem.
- Co to ma znaczyć?
- Pan nie żyje - powtórzył drugi. - Pewnie dlatego jest pan taki zimny.
- Tak jest. Widocznie był pan nieżywy już od dawna, tylko nie poznaliśmy się na tym.
- Co wy tu, do cholery, wygadujecie? - zapiał doktor Deneeka przenikliwie, czując, jak ogarnia go lodowate przeczucie nadciągającego nieuniknionego kataklizmu.
- To prawda - powiedział jeden z sanitariuszy. - Zgodnie z dokumentami pan poleciał z McWattem, żeby zaliczyć sobie godziny w powietrzu. Ponieważ nie wyskoczył pan ze spadochronem, więc musiał pan zginąć w samolocie.
- Tak jest - dodał drugi. - Powinien pan być zadowolony, że w ogóle ma pan temperaturę.
Doktor Deneeka miał kompletny zamęt w głowie.
- Czy wyście powariowali? - spytał. - Poskarżę się na wasze zachowanie sierżantowi Towserowi.
- To właśnie on nam o tym powiedział - odezwał się Gus albo Wes. - Departament Wojny powiadomi pańską żonę.
Doktor Deneeka jęknął i wybiegł z ambulatorium, żeby zaprotestować u sierżanta Towsera, który cofnął się przed nim z odrazą i poradził mu, żeby w miarę możności nie pokazywał się ludziom na oczy, dopóki nie zapadnie decyzja, co począć z jego szczątkami doczesnymi."