Science Fiction zazwyczaj kojarzy się z kinem rozrywkowym w stylu Gwiezdnych Wojen, lub wręcz na odwrót, z ciężkostrawnym (przynajmniej dla mnie) Lemem albo Odyseją Kosmiczną Kubricka. Ewentualnie ktoś skojarzy "Łowcę Androidów" z pisarzem o ch... nazwisku (Philip K. Dick). Ale czy mówi wam coś nazwisko Bradbury? Mi świtało gdzieś pod czaszką, ale dopóki znajomy nie polecił mi "451 stopni Fahrenheita", nie wzbudzało mojego zainteresowania. Potem okazało się, że we własnej biblioteczce mam "Kroniki...", i dlatego właśnie zaczynam od nich, a nie od ww.
Książka powstała w 1950 roku, więc byłam przygotowana na sporą dawkę technologicznych anachronizmów. Spotkałam natomiast cywilizację, która technologii nie zna wcale - komunikują się telepatycznie, do przemieszczania się używają zwierząt, ogólnie żyją w zgodzie z naturą - ciekawe czy nam się uda dotrzeć do tego momentu. Marsjanie to spokojne istoty, tak pochłonięte własnymi sprawami, że z początku nie zauważają "inwazji" Ziemian, ba, uznają ich po prostu za nieuleczalnych wariatów. Ale nie będę przecież opowiadać fabuły... ;)
Ten zbiór luźno powiązanych opowiadań wprowadza w niesamowity nastrój. Bywa refleksyjnie (zwłaszcza nt tego, jak konsumpcyjny charakter naszej cywilizacji niszczy wszystko co piękne i warte zachowania), mrocznie (duchy, samotne spotkanie Ziemianina i Marsjanina gdzieś na środku pustyni), a także przygnębiająco, zwłaszcza gdy nagle oczy wszystkich kolonistów zwracają się w kierunku Ziemi, a moja wyobraźnia zaczyna działać tak, że czuję się jakbym ponownie oglądała na wielkim ekranie zniszczenie rodzimej planety Spocka w najnowszej wersji Star Treka...
A w tym wszystkim rodzi się jakże aktualne pytanie: po co lecimy na Marsa? Z czystej ciekawości? Czy, tak jak księżyc, zostanie zapomniany na wiele dziesięcioleci, by potem stać się atrakcją turystyczną? Czy po to, by zaśmiecić i zniszczyć kolejną planetę, gdy na naszej nie będzie już co ratować?
Takie książki są potrzebne. Bradbury dostaje ode mnie wielkie "JEEJ" i "WOOW" i inne och i ach, a pozatym "451 stopni Fahrenheita" podskakuje na bardzo wysoką pozycję na liście książek do kupienia :)
"Jak mógłby pachnieć czas? Kurzem, płaszczami i ludźmi. A jeśli zastanowić się, jak brzmi czas, to szumi on niczym woda płynąca w mrocznej grocie, dźwięczy jak płaczące głosy, huczy jak ziemia, opadająca na drewniane pokrywy trumien, szemrze jak deszcz. a dalej, jak wygląda czas? Jak śnieg padający cicho w ciemnym pokoju, albo może niemy film w dawnym kinie - setki miliardów twarzy, szybujących w dół niczym noworoczne balony, coraz niżej i niżej, w nicość. Tak właśnie pachniał, wyglądał i brzmiał czas. Zaś tej nocy - Tomas wysunął rękę za okno ciężarówki - tej nocy można było nieomal go dotknąć."

Brak komentarzy:
Prześlij komentarz