Molina, Antonio Muñoz - "Carlota Fainberg"
Zdarza mi się bawić w "wybierz autora, którego nazwisko nic Ci nie mówi". Jak do tej pory kończyło się to odłożeniem książki po paru stronach. Tym razem miałam ochotę zgłębić trochę literaturę hiszpańską, a że nie znam prawie żadnego współczesnego autora z Hiszpanii, wybrałam cienką (bo co się będę wysilać na początek) "Carlotę Fainberg" Antonio Muñoza Moliny. I... przejechałam się po raz kolejny. To, że w ogóle książkę skończyłam wynikało chyba właśnie z jej objętości. Przez pierwsze 50 stron nic się praktycznie nie dzieje. Potem następuje fragment dotyczący tytułowej bohaterki, i nagle robi się ciekawie... a potem następuje kolejne 40 stron niczego, by prawie pod sam koniec na chwilę wróciła pani Fainberg... po czym znowu następuje nuda i beznadzieja. Właściwie, gdyby wyciąć sceny, w których narrator użala się nad światem, lub spaceruje po Buenos Aires cytując Borgesa(bo najwyrażniej nie ma czym zająć myśli) byłoby z tego całkiem fajne opowiadanie na kilkanaście stron(zamiast 135 <_<). Zapewne autor chciał w ten sposób zbudować napięcie, ale coś mu nie wyszło (przypomina mi się rozdział z "Zapałek" pt. Jak rozpoznać film porno - po tym, że przez większość czasu nic się nie dzieje albo bohaterowie gdzieś jadą - tu było całkiem podobnie, bo gdy Carlota w końcu się pojawia nagle każde słowo zaczyna iskrzyć erotyzmem). Dodatkowo irytują nagminne wtrącenia angielskich słów, przywodzące na myśl sposób mówienia Joanny Krupy. Tak więc książki nie polecam, i jeśli pewnego dnia zaginie, ludzkość nie ucierpi. Być może sięgnę po jakąś inną powieść tego autora, gdyż prawdopodobnie zaczęłam od jednego z najsłabszych jego dzieł. Ale tylko być może.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz